Właśnie w tej kawiarni ożywa Aleja Pod Kopcem, a potem Zabłocie, a to za sprawą mojej koleżanki Danusi Kofinówny, teraz Kowalskiej, która mieszkała po kolei właśnie w tych miejscach.

Danusia jest artystką malarką, architektem wnętrz i scenografem. I wspaniałą narratorką. Przybliża mi więc ów magistracki, o dwóch bramach dom na Alei Pod Kopcem. Dom ze zgrabnymi mieszkaniami, wspaniałymi sąsiadami, ale jak to wtedy – wspólna toaletą. I wspólną mitologią okolicy. Bo na przykład na dole mieszkała czarownica. Z kozą, a koza to wiadomo diabelskie nasienie. I lepiej było się tam nie zapuszczać, bo a nuż pobodzie? Należało też unikać okolicy, a szczególnie samego Starego Cmentarza, bo nim straszyło. Wiekowe wysokie drzewa, cień, tajemnicze grobowce z omszałymi napisami, mnóstwo czarnych ptaków stwarzało nastrój jak z Dickensa… Za to Nowy Cmentarz – opowiada dalej Danusia – był „nasz”. Znałyśmy go na co dzień, mijałyśmy się z konduktami żałobników, i choć to było smutne, jeszcze na nie zatrważało. Krzemionki też były wtedy jakby zieleńsze, na wiosnę w sasankach, potem w dziewięciosiłach. Stanowiły dużą, otwartą przestrzeń, po której można było staczać się z góry, ćwiczyć gwiazdę, szpagaty i mostki i rozmyślać, czy czasem nie zostać tancerką, zwłaszcza, że ogólnemu rozwojowi kondycji Danusi i jej siostry Ewy, sprzyjało pływanie na basenie. Na basenie? W Podgórzu? Nawet w czasie Okupacji?

A tak, bo właśnie Pani Anna Kofinowa, dyplomowany chemik, pracowała w wytwórni mydła C. Śmiechowskiego na Zabłociu. Woda z basenu służyła produkcji, schładzała masę mydlaną i wracała z powrotem do basenu. Basen był przystosowany do kąpieli, miał słupki, schodki i skocznię i Pan Śmiechowski pozwalał pracownikom z niego i otaczającego go ogrodu korzystać, szczególnie w czasie przerwy obiadowej. A Danusi i Ewie nawet dłużej. Chociaż gdy były mniejsze Pani Anna zaprzęgała je w specjalną uprząż drugim końcem mocowaną do drzewa. Dla bezpieczeństwa. To było w czasie pokoju. Bo już w czasie wojny chodziło o inne bezpieczeństwo i takie właśnie zapewniała praca w tej firmie. Na przykład deputaty mydła, które pozwalały na uzupełnienie skromnej, oficjalnej pensji, ciepła zupa w czasie przerwy obiadowej, oraz, co szczególnie ważne fikcyjne Arbeitskarty dla znajomych lub rodziny.

Gdy w 1945 roku słychać było zbliżający się front, pan Śmiechowski bryczką w dwa konie opuścił Kraków, a pracownicy podjęli trudne zadanie ochrony zakładu, najpierw przed splądrowaniem, a potem co już było znacznie trudniejsze, przed wywiezieniem wyposażenia na wschód. I w tym celu, można to tak nazwać, okupowali fabrykę, dożywiani z zewnątrz przez Panią Annę.

Gdy fabryka ruszyła, naczelnym został ktoś z „klucza partyjnego”, zaś Pani Anna dyrektorem technicznym całości. Zamieszkała też w dwupokojowym mieszkaniu znajdującym się na terenie zabudowań zakładu. Adres brzmiał: Zabłocie 23.

Danusia z humorem opowiada o drodze prowadzącej do mieszkania: pierwszy odcinek ulicy był wybrukowany, a wałem wiślanym wiodła ścieżka. Często obok Składu Solnego stała karuzela, strzelnice, saturator z wodą sodową i wata cukrowa. Dalej były garbarnia i przejazd kolejowy przeładunkowy, a po przejściu przez rampę zaczynało się prawdziwe „Zabłocie”, często po kolana. Na rogu był szynk otoczony wzbudzającymi strach pijaczkami, skład węgla, targ koni i port rzeczny. Istny konglomerat prochu, pyłu węglowego i końskich odchodów, cudowne tworzywo na pecyny, które służyły okolicznym urwipołciom do ostrzeliwania się znienacka. Należało uważać żeby nie wpaść w strefę ich potyczek.

Panią Annę trapiły kłopoty z brakiem składników do produkcji mydła. Robiło się ciężko i ponuro. Trzeba było opuścić Zabłocie, zwłaszcza, że nowa praca czekała w powstającym na Kujawach kombinacie sodowym w Janikowie. Przeprowadzka odbyła się wagonem towarowym załadowanym jej meblami. Wagon wcześniej woził cegły i czerwony pył wciskając się wszędzie rozbawił podróżniczki i uśmierzył smutek pożegnania z Zabłociem.