Wiadomość o nagrodzie Nobla dla Czesława Miłosza, wśród absolwentów Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, mieszkających teraz w Gdańsku, Warszawie, Krakowie obudziła wspomnienia, wspominki i ploteczki z dwudziestolecia międzywojennego. Wszyscy usiłowali sobie coś o znakomitym koledze przypomnieć, niektórzy nawet z pewnym skutkiem. Śpiewano więc tekst z Akademickiej Szopki Wileńskiej:

Miłosz, Miłosz i tylko Miłosz

niech żyje i wiecznie nam trwa…

albo:

Bo Miłosz to cudowne dziecię

Ani Mu ufaj, ani wierz

Gdy go chwalisz pisze śmiecie

Ale gdy zganisz, to strzeż się strzeż

Wspominano kukłę samego O s ł a w a  M y d ł o s z a, która śpiewała: Muszę stać się wielkim! (W nawiasie dodam, że te zabawy z nazwiskami były wtedy bardzo modne: w innym mieście o innym pisarzu mówiono Pijodor Marnicki). Ale wracam do Miłosza, bo moje szwagierki, bardzo już leciwe damy nagle odzyskały pamięć. Wandzia Stecka opowiadała o jakichś potańcówkach w domu państwa Miłoszów na początku lat dwudziestych i nieznośnym chłopaczku kręcącym się wśród gości. Stasia Rewieńska mówiła ze wzgardą, że Czesław taki k u r n o s y , nie to co jej ukochany bratanek Tadziut obdarzony przez naturę nosem p a ń s k i m, a Aldona Dawidowska śniła coś o powinowactwie, a może nawet pokrewieństwie przez stryjenkę Tomaszową.

Anegdot było dziwnie mało, a ta którą przytaczam nie jest szczególnie rarytna, takie było widać wtedy poczucie humoru: otóż koleżanki studentki uważały, że bardziej niż z Jadźwingami (od których, jak twierdził pochodził) należy Miłosza kojarzyć z pewną panną Jadzią. Wspominano też o jakiejś Sitce D., ale ona wybrała, zresztą tylko na chwilę, tego studenta sztuki z „pańskim nosem”.

Nic też osobistego nie wspominał w rozmowach z nami wtedy student medycyny Zygmunt Kuczyński, dzielący jakiś czas z Miłoszem pokój w akademiku. Panowie się chyba zresztą nieszczególnie lubili. Miłosz pisze o nim w Szukaniu Ojczyzny, nie siląc się nawet na przypomnienie sobie imienia kolegi, a redakcja nie postarała się o uzupełnienie tego braku. Może szkoda. Dlatego ja nie odmówię sobie przyjemności napomknięcia słowa o “prywatnej wojnie prowadzonej ze Związkiem Radzieckim” przez Zygmunta, a polegającej na wysyłaniu – dosłownie tonami – książek, polskiej prasy i strojów teatralnych Polakom w Wilnie. Najspokojniejszy w tym całym zamieszaniu okazał się mój mąż. Śpiewał wprawdzie radośnie tamtą Habanerę z szopki, do której zresztą robił kukły, ale indagowany o to domniemane powinowactwo okazał się mistrzem anegdoty sytuacyjnej. Bo widzisz, mówił do mnie z tym swoim niedźwiedzim wdziękiem: Nasze babki mieszkały na ulicy Ofiarnej w Wilnie w domach naprzeciw. O dziesiątej rano otwierały równocześnie okna i wytrzepywały ściereczki z kurzu. Ot i takie było to powinowactwo!