Akademik w Podgórzu? Tak, wkrótce po wojnie, a na pewno w latach 1948 -51, w kamienicy na ulicy Krakusa, naprzeciw Optimy. Chociaż ze względu na małą ilość pomieszczeń – raptem kilka pokoi – można raczej nazwać go bursą. Mieszkali tu studenci Wyższej Szkoły Nauk Społecznych, uczelni zlokalizowanej na rogu ulicy św. Marka (wtedy tylko Marka – takie czasy) i Plant, lub jeszcze drugiego kierunku, tak jak Marylka Gwioździk i jej przyjaciółka Halina Gugało, też polonistka. Według dzisiejszych standardów i oczekiwań było tam podle, do łaźni chodziło się na Rejtana, a pokoje były wieloosobowe. Tylko Halinka i Maryla miały dwójkę. I z tej dwójki potrafiły zrobić salon. W znaczeniu starań o estetykę pomieszczenia  zasłonki z aptecznej gazy na poręczach żelaznych łóżek, pastowane i froterowane podłogowe dechy, idealna czystość, jak i salon towarzyski. „Salon” odbywał się głównie w niedziele. Wtedy zapominało się o logice z diamatem (jakby kto nie wiedział diamat to dialektyczny materializm), historii doktryn i ruchów społecznych, a nawet o gramatyce historycznej języka polskiego. Mówiło się za to, które koleżanki kochają się w profesorze Stefanie Morawskim (oliwkowy brunet), bo jego asystentka Janina to na pewno, albo o swataniu pewnej studentki filologii przez docenta Przemysława Zwolińskiego (gramatyka opisowa języka polskiego), z najmłodszym wtedy naszym profesorem, jeszcze nadzwyczajnym, ale ciągle kawalerem doktorem Franciszkiem Sławskim (język staro-cerkiewno-słowiański).  Albo kto, z kim i jak (bo wolno było tylko w odległości 20 cm od siebie) tańczył na Balu Młodych Dziennikarzy w Rotundzie i co z tego mogło wyniknąć, bo jeżeli bliżej, a chociaż jedna osoba z tej pary była członkiem Związku Akademickiej Młodzieży Polskiej to na najbliższym zebraniu musiała złożyć samokrytykę…

Z pokoju za ścianą wpadała na te salony Krysia Hanzel. Drobna blondynka, wesołe oczy, kościuszkowski nos, całość pełna ekspresji. Więc Krysia wpadała, a nam na jej widok pałały policzki, wydłużały się uszy i gasły tamte rozmowy, bo ona jakoś tak jeszcze nie rezygnując z WSNeSU dostała się do Teatru Rapsodycznego. Powinnam napisać to dużymi literami i rozstrzelonym drukiem, bo Teatr Rapsodyczny to był Wielki Temat. To moje, to nasze pierwsze powojenne zetknięcie się z polskim żywym słowem podawanym przez Mieczysława Kotlarczyka, Danutę Michałowską, Krystynę Ostaszewską (tak – babcię Mai), Marię Świętoniowską, Augusta Kowalczyka, Mieczysława Voita, a potem coraz nowy narybek, właśnie jak Krysia, Tadeusz Szybowski, Stanisław Gronkowski, Barbara Horawianka, Zdzisław Zazula, bo twórca teatru, Mieczysław Kotlarczyk prowadził studio teatralne.

Tak więc Krysia nam opowiadała, jak jej interpretacja Fortepianu Szopena Norwida zaważyła na przyjęciu do tego zespołu:  dawno nie słyszałem tak wspaniale podanego wiersza – miał powiedzieć Kotlarczyk. Prosiłyśmy więc o recytację, a dodatkowo o urocze historyjki z życia zespołu. Teatr miał wreszcie stałą siedzibę na ul. Starowiślnej, a aktorzy podobno własnymi rękami przyczynili się do uświetnienia wnętrz. Urządzano wspólne imieniny, np. dwóch Mieczysławów Kotlarczyka i Voita, na Piotra Pawłowskiego mówiło się Pietia – skutek wspólnego lektoratu języka rosyjskiego, czasem ktoś chwilowo pomieszkiwał w garderobie, a o zauroczeniu Izy Gajdarskiej Laurenzem Oliwierem (właśnie w kinach szedł Hamlet) śpiewano piosenkę.

My złośliwe i zazdrosne jędze polonistyczne podrzucałyśmy ziarenka gorczycy, bo na przykład niektórzy aktorzy, a to wtedy był jeszcze obowiązujący kanon w teatrze, nie potrafili prawidłowo opanować ł przednio-językowozębowego, albo stwierdzałyśmy, że najlepsza rola Kotlarczyka to ta w Eugeniuszu Onieginie, gdy wnosi do salonu świecznik…

Mknął nam ten czas tak szybko, że aniśmy się spostrzegły jak Krysia zamieszkała… w Krakowie (jak wtedy mówili prawdziwi podgórzanie), a my pokończyłyśmy studia, a tamten okres Teatru Rapsodycznego stał się historią.

A co z Podgórskim Akademikiem? Może ocalał tylko w mojej pamięci.