Był to chyba rok 1998. Dochodziłam właśnie do domu, gdy parę metrów od mojej bramy zobaczyłam dziwna budowlę. Coś mi się raptem przypomniało, przecież ja to już raz widziałam w rzeczywistości… Ale teraz, tutaj? Brama do getta?
W sekundę otrząsnęłam się z koszmaru. Będą kręcić film. Wcześniej przeżyliśmy już „Listę Schindlera” i nawet pewien prywatny, zabawny epizod, gdy mój mąż Tadeusz został unieruchomiony w kamienicy naprzeciw, gdzie miał pracownię, przez policjanta całkiem współczesnego. Żeby nie wszedł przypadkiem w kadr jeżdżącym naszą ulicą tam i z powrotem samochodom pełnym niemieckich żandarmów. A ja czekałam na niego z obiadem…
Teraz to miało być Złoto dezerterów. Zaroiło się więc pod moim oknem od ludzi i sprzętu, kabli, kamer. Na czele tego stał, albo raczej siedział na specjalnym krześle reżyser Janusz Majewski.
Trochę na uboczu, charakteryzatorka dopracowywała szczegóły ubioru z lat czterdziestych pani i pana, czekał granatowy policjant i mały chłopiec, można śmiało o nim powiedzieć podgórski agar. Przywieziono skrzynkę szyb i wniesiono do pustego mieszkania w kamienicy nr 11. (?)
Pierwszy raz w życiu zaległam w oknie. Zanosiło się na fascynujące widowisko. W kierunku getta prowadzono Żydów z miasta. Lewym chodnikiem sunęli dostojnie, pod rękę owi państwo, mały agar rzucił kamieniem w okno, wzbudzać wściekłość granatowego policjanta. Zamieszanie. Zjawia się nagle, ubrany na roboczo, z gwiazdą Dawida na ramieniu Marek Konrad i niezauważalnie dołącza do robotników.
Koniec ujęcia? Gdzie tam. Janusz Majewski sprawdza coś na sprzęcie, który według mojej znajomości rzeczy wygląda na przenośny telewizor. Powtórka! Chwilę trwa wstawianie nowej szyby, więc robię sobie kanapkę i wracam na stanowisko. Tymczasem szklarz znowu wstawia szybę, elegancka para spaceruje, agar rzuca kamień, policjant się piekli i tak w sumie sześć labo pięć razy. Trzeba mieć cierpliwość.
A jak się to ogląda to ile trwa? Nie wiem. Złoto dezerterów jest powtarzane z równą częstotliwością jak wstawianie szyby, więc sprawdźcie sami ten epizod. Koniecznie. Działo się to przecież w Podgórzu na ulicy św. Kingi.
klaps…filmowy słyszę…kilka powtórek…