Z „właściwego” Podgórza wędrowało się tam ulicą Długosza, mijało kapliczkę przy Serkowskiego, przekraczało most na Wildze, a potem już wchodziło się ulicą Zatorską – zwyczajną, o nawierzchni wysypanej wapiennym tłuczniem wprost z Krzemionek – w przedziwny świat dzielnicy. Czegóż tam nie było… Ogródki, gołębniki, niewielkie kryte papą chałupki i pretensjonalne „miejskie” kamieniczki, ot zaledwie piętrowe, za to o fasadach i licach bram pełnych wymyślnych zdobień. W sobotnie wieczory na uliczkach – wcześniej okupowanych przez kury i szpicopodobne kundle – gromadzili się miejscowi, roztrząsając z powagą szanse „Garbarni” w mającym się odbyć nazajutrz meczu. Nie stronili od zechcyka. Wobec obcych bywali podejrzliwi. Mogło paść ostre pytanie „Po co?” „Do kogo?” Z uchylonych drzwi mogła też z nagła bluznąć pod nogi struga mydlin z balii. I wtedy nam, smarkaczom, należało podeprzeć się podpowiedzią-kluczem: „Bo ja do Kazka, tego, co jego stary na tandecie stoi.” Albo inną w stylu. Byle tylko z dobrym, krakowsko-przedmiejskim akcentem i wymową, które na scenie i przed kamerami TV wypadają teraz tak sztucznie i płasko. Chyba, że stosowną kwestie wygłasza Leszek Piskorz.
Wieczorami królowała też podmiejska muza lubująca się w dźwiękach akordeonów i mandolin.
No cóż… Była tu także Garbarnia – ta, w której „się robiło” i związany z nią RKS o tej samej nazwie, któremu kibicowało się ze szczególną zaciętością. Nie daj Bóg, by ktoś w okolicach Ludwinowa odważył się zakrzyknąć „Garborze-szmaciorze” lub w podobnym stylu. Jeszcze jako student, przygotowując się mozolnie do egzaminów, za sprawą rozgłośnego triumfalnego „JEEEES!”, porażającego swą siłą nawet na stokach Krzemionek – lub też przepastnego jęku zawodu – mogłem znakomicie śledzić przebieg meczu. Wiadomo Stroniarz, Jasiówka, nieco później Karpiel.
Klasyczne trybuny „Garbarni” bezecnie zburzono, choć były już wtedy szacownym zabytkiem stylowej ciesiołki. I nie zrównoważy ich w żaden sposób nieszczególny „Hotel Forum”, produkt przeświadczenia, iż nowoczesność mierzy się ilością wlanych w ziemię kubików betonu, zaś architektura krajobrazu – to tylko zwykły przesąd.
Na Garbarnię – tę od zwykłego garbowania skór, przyszedł czas stosunkowo niedawno. Nastawiam obiektyw i fotografuję jej wcale spore zwaliska. A potem w zadumie ruszam ku resztkom dawnego Ludwinowa. Ku szczątkom ulic Tureckiej, Zatorskiej, Ludwinowskiej. Parę niewielkich chałupek i kamieniczek. Ogródki. Na jednym z domków o stromym, wysokim dachu zachowała się nawet kapliczka. Jakiś niewielki piesek oszczekuje mnie bez przekonania. W oknach mirty i fuksje, tak jak się należy. Ludwinów umiał kiedyś zafascynować twórców wodewili i kompozytorów…
Ruszam w zadumie dalej, pogwizdując mimo woli Ludwinowskie tango Petersburskiego. Niezwykła to była postać. W czasie wojny trafił do Argentyny, gdzie… komponował tanga. Jedno z nich – chyba, jeśli dobrze pamiętam, Wszystkie drogi wiodą do Buenos Aires – stało się nawet sygnałem jednej z bonareńskich rozgłośni. Osiągnął więc bardzo wiele, mniej więcej coś takiego, jak gdyby zorganizował skuteczny eksport szampana do Szampanii.
Tak, Ludwinowskie tango, choć w momencie swego powstawania wcale nie przedmiejskie i nie ludowe, stało się z czasem legendą, podobnie jak i cały ginący dziś Ludwinów, który został jak gdyby polskim odpowiednikiem bonareńskiego zaułka Caminito. Czy oba te miejsca, fascynujące częstokroć nieplebejskich zgoła twórców, są w jakiś sposób równoważne i wzajemnie porównywalne? Hm, różne są tutaj rozmiary zjawiska i nierówna jest siła mitu, gdyż i sam most Retmański na wildze to nie Puente Alsina. I obszar przedmieść nie taki. I nawet wizualnie nie są one do siebie podobne. Więc skąd te oto rojenia? Sprawa mej wyobraźni? Czy ja wiem… Może już raczej kwestia pewnych przedmiejskich symboli i klimatów. I tanga.
Opuszczam resztki dzielnicy, przystaję na moście na Wildze. Na naszych oczach odchodzą w cień przeróżni tutejsi leciwi compadritos, Bolusie, Kazki, i Mańki. Odchodzi i sam Ludwinów, któremu nie będzie chyba dane przetrwać nawet w formie szczątkowego skansenu. Tedy wypada powtórzyć za Carlosem Gardelem: Camminito adiós… Żegnaj Ludwinowie…
Fragment książki Andrzeja Nowaka „To podgórskie, ludwinowskie tango…”
*Zaułek na przedmieściu Buenos Aires, gdzie zgodnie z tradycją narodziło się tango (przyp. Aut.)
Tak się składa, że jestem Podgórzaninem od urodzenia, od roku 1936. Na ul. Długosza 3 m.12 mieszkałem przez 28 lat. Pamiętam czasy Garbarni od zakończenia wojny. Moim kolegą z powszechnej szkoły i z Liceum Podgórskiego jest Jerzy Jasiówka. Znałem tez osobiście Mietka? Grabowskiego świetnie zapowiadającego się piłkarza OWKS a później Garbarni. Pamiętam jeszcze wcześniejszych zawodników, Nowaka, Jakubika, Bieńka, Glajcara, Jodłowskiego, Browarskiego i okres świetności Garbarni, kiedy była w I lidze i z powodzeniem rywalizowała z Wisłą, Cracovią a później z Górnikiem Zabrze. Pamiętam gołębniki na podwórkach, gdzie rosły drzewa owocowe i kusiły aby iść „na grandę”. To się już nie wróci, to było i nie jest to do przekazania potomności. Atmosfera słabo oświetlonych ulic, w zimie chłopskie sanie w lecie po burzy zapach pyłu kwiatowego i liści, spokój, cisza, gra w szmaciankę albo w „końskie jajo”, albo w zośkę lub w guziki. To tutaj grał i śpiewał amatorsko Antek Kaczor, później Antoni Keczer. Tutaj były wielkie procesje na Boże Ciało osobne u Redemptorystów i w kościele parafialnym św. Józefa. Tutaj na krzemionkach odbywały się bitwy młodziży „na kamienie”. Itd. Itd.