Pogański atawizm przedmieścia… Przez jednych traktowany z przekąsem. No, bo czy warto leźć aż tam, na górę i kupować te wszystkie cukrowo-gipsowo-trociniaste szmiry? A jednak nawet i sceptycy pieli się aż pod fort i kościółek świętego Benedykta, zda się za jakąś utajoną potrzebą. Dla innych – najczęściej tych młodszych – był to natomiast ów jeden jedyny dzień w roku, na który już wcześniej mozolnie ciułało się grosiki.
Święto spokojne, wolne od śmigusowego terroru Emausa. Przedmiejski atawizm ludyczny. Przedmiejskie zespolenie – ponadczasowe i ponadstanowe – w ramach tej jednej jedynej „pogańskiej” zabawy. Ot, jakiś tajemniczy zbiorowy obowiązek, zakodowany gdzieś w głębi podgórskiej prawobrzeżnej jaźni, stanowiący gwarancję wiecznotrwałego zwyczaju. Dziś – już tylko bezinteresownej w swej formie tandety, wolnej od wszelkich zbędnych stylizacji.
Czy owa zbiorowa potrzeba dałaby się w tedy w jakiś sposób wyjaśnić? Atawizm, ani chybi. Lecz dla nas, smarkaczy, była to również utajona chęć przedłużenia błogiego czasu Świąt oraz ferii, utrwalania go choćby jeszcze tylko na jeden dzień.
Dlatego też szliśmy…szedłem… Dziura w parkowym ogrodzeniu w gęstwie dzikiego bzu, u zbiegu ulic Zamoyskiego i Krzemionki. Nieskora jeszcze zieleń. Rozpasane żółcienie rozkwitłych właśnie forsycji i coraz to śmielsze plamy żonkili na klombach. Dom u parkowych bram od strony Parkowej: kwatera główna dwóch stróżów parkowego porządku, Kozery i Misterki, raczej niezbyt przychylnych wszelkim szczeniackim ekscesom: łażeniu po skałach, graniu w piłkę na trawnikach czy jesiennemu „ciapaniu” kasztanów z użyciem całkiem nielicznych drągów i kamieni. A później już – Parkowa, dalej – Napierskiego
(„Spółdzielnia Szklarzy im. K. Napierskiego” – czytało się w tedy na szyldach). O tak. Tu pod zewnętrzną osłonką współczesności czuło się pogańskie sacrum tego miejsca. Wrzaskliwe barwy rozlicznych kramów. Zgrzytliwe diabelskie młyny, rozbrzmiewające gongami i dźwiękami akordeonów karuzele.
Ach, strzelnice… Magia kontaktu z „prawdziwymi” wiatrówkami! Rozchwierutane lufy, odrapane kolby i łoża, najwyraźniej zwichrowane przyrządy celownicze – wszystko to razem sprawiało, iż raczej trudno było za jednym wystrzałem stłuc szklaną rurkę utrzymującą w pionie lizak lub kwiat z farbowanych piórek. Powszechna fama głosiła, iż właściciele strzelnic trzymają śrut „w gębie”, aby móc płaszczyć w zębach kolejne, wpychane do lufy śruciny, co w ogóle udaremnia celność prowadzonego ognia. Toteż lepiej już było postrzelać do przeróżnych automatów z poobijanej blachy, jedynych w swym rodzaju arcydzieł sztuki plastyczno-mechanicznej. Tutaj trafienie w cel powodowało, iż hoża blaszana góralka ukazywała swój blaszany podołek, w którym drzemało czarne kocię. Albo myśliwy (klasyczny tyrolski jeger, jak trza) kropi do zająca, który wywijał efektywnego kozła. Albo też wiatrak, który – trafiony w określony punkt – wprawiał w ruch swe rozcapierzone skrzydła i wypuszczał ze swych podwoi rozbrykanego rumaka… Któżby tam zdołał spamiętać wszystkie owe zamierzchłe cuda sprzed półwiecza!
Ludowy atawizm ludyczny… Stragany, na których za sprawą celnego rzutu blaszaną obręczą – można było zdobyć butelkę owocowego wina. Lecz to było wyłącznie dla pełnoletnich. Ten sam skutek dawało się odnieść rzucając złotówką na kratkowaną planszę: trafienie w wydzielony prostokąt również dawało szczęśliwcowi butelkę „jabola”.
Pamiętam, jak drżącą ręką uniosłem spotniałą od długiego ściskania złotówkę, rzuciłem i… I zagrajcie trąby triumfu: niklowy krążek osiadł dokładnie w środku ciemnozielonego prostokąta!
W dole – u stóp wapiennego urwiska – rozciągało się nieco slumsów niegdysiejszego getta. Ceglastość złuszczonych cegieł, smętnego cementu… Szkoła u wylotu Rękawki… Mamer alias pierdel przy ulicy Węgierskiej… Łagodna, odległa gładź Bagrów… I dopiero tam, w dali, strojna i bogata panorama Krakowa, ta, której już nie trzeba było się wstydzić.
Na kramach – różnobarwnych kwaśne landryny, pasiaste „poduszeczki”, różańce z ciasta… Wózki z cukrową watą, z której przedziwna, jakby spirytusowa woń wabiła już z daleka. Gdzie indziej znów – pierścionki, szklane kule i celofanowe wypchane trocinami piłeczki na gumkach. Choć żywot ich był krótki, to jednak jakże wspaniale służyły swojemu przeznaczeniu: zaczepianiu rozchichranych „dziop” z pobliskiej szkoły żeńskiej.
Prapogańskie zabawowe sacrum miejsca i obyczaju. Łagodna presja tradycji…
Nad lekkim zaklęśnięciem płaskowyżu Krzemionek królował prastary kościółek świętego Benedykta. Raz do roku, właśnie na tę okazję, otwierany i modlitewnie nawiedzany. Urokliwy niski chór zawieszony u ściany niechybnie z myślą o jakichś konusowatych mnichów, mających wywodzić pienia nad garstką również postawnych wiernych.
Teren dookoła był właściwie równie starym cmentarzyskiem. Pamiętam, jak podczas czynionych tutaj archeologicznych wykopków podebraliśmy parę kości i zanieśliśmy je do szkoły, gwoli wyrugowania na lekcji kwasem związków wapnia i uzyskania czystej oseiny. Atoli nasza „pani od biologii”, działając rzeczonym kwasem, nie wiedziała – biedaczka – o pochodzeniu owych doświadczalnych próbek. Godzi się jednak powiedzieć, iż po lekcjach odnieśliśmy je na miejsce.
W oddali – kopiec Kraka, też sacrum samo w sobie. A obok fort; podobnie jak i kościółek pod wezwaniem zacnego świętego. Krągła czapa owego umocnienia, zasobna w warstwy ziemi mające chronić załogę wrażym ostrzałem, przemieniona została w grządki, pełne marchwi, pietruszki, rzodkiewki i czerwono kwitnącego „Jaśka”. W prawdziwie wiszący ogród Semiramidy. A nadto dawała oparcie paru gołębnikom – własności ostatnich mieszkańców mieszczących się poniżej kazamat.
Karuzele, diabelskie młyny, stoiska rozlicznych gier, kipiące barwami kramy… Któż by to wszystko spamiętał, któż by to zdołał wyliczyć? Wypada jednakże stwierdzić, iż cała ta niegdysiejsza tandeta (a może to tylko złudzenie z perspektywy lat, które tak wdzięcznie łagodzą i patynują największą nawet szmirę) była podówczas chyba mniej tandetna niźli ta dzisiejsza, a przy tym pełniejsza wyrazu. Jedno jest tylko pewne: więcej tu było przedmiejsko-odpustowego rękodzieła, niestłamszonego jeszcze przez natłok plastykowej masówki.
Ludowy atawizm ludyczny… A ty toniesz w nim aż po uszy: choć może nie do końca zdajesz sobie z tego sprawę…
No, chyba już wystarczy! Toteż szliśmy – szedłem – w dół ulicą Parkową. Stara dzwonnica na skale, pod którą podobno kiedyś odnaleziono wykute schody wiodące wprost do groty Twardowskiego. Groty, p r a w d z i w s z e j, niż ta na Zakrzówku. Kościół parafialny, najudatniejszy przykład gotyku nadwiślańskiego. Mieści on w swoim wnętrzu rzecz dla nas wówczas arcytajemniczą: obraz Matki Boskiej Różańcowej, uchodzącej tu, z racji śniadego oblicza Madonny – za Matkę Boską Cygańską. To właśnie tu patrzyłeś zafascynowany na Cyganki z ulicy Celnej, pełzające kornie przed swą świętością. Ulica Zamoyskiego; skręt w prawo, sędziwy gmach, w którym już wówczas przeczuwałeś swoje przyszłe liceum.
I tyle. Teraz to ferie naprawdę już dobiegły kresu. A zatem do przyszłego roku.
tekst: Andrzej Nowak, fragment książki „To podgórskie, ludwinowskie tango…”