Legendy kojarzą nam się z odległą przeszłością. Owe tajemnicze, czasem zawiłe opowieści mające wyjaśniać niezrozumiałe. Dawać odpowiedź na pytanie skąd wzięło się coś, co znamy, a czego pochodzenia nikt nie potrafi wyjaśnić. Ale, czy takie opowieści są wyłącznie domeną przeszłości? Nie. Mogą powstawać tu i teraz, niemal na naszych oczach. Tajemnica zawsze kusi, by ją rozwiązać, czy choćby pokusić się o próbę podania odpowiedzi na pytanie – skąd, dlaczego.

Oto i nowa legenda. Inne spojrzenie na znane wątki podgórskie i krakowskie. Powstała z potrzeby serca i daję ją Państwu do zakosztowania, szczególnie, że wiąże się z równie nową tradycją podziwiania wschodu słońca z naszego pradawnego Kopca. O nim to bowiem historia, a właściwie nie tylko o nim… Ale z resztą proszę zapoznać się samodzielnie. Kto ciekawy, niechaj czyta!

Legenda o dwóch siostrach, dwóch kopcach i… dwóch miastach

Przybyli dawno temu i z bardzo daleka. Karaukus, król swego ludu, wraz z nielicznymi, którzy ocaleli z rzezi dokonanej przez wrogów. Jedyny syn Karaukusa zginął w walce, a żona zmarła wiele lat wcześniej, dając życie młodszej córce. Tak więc z trójki dzieci zostały królowi dwie córki – starsza i rozsądna, ze względu na swe jasne włosy zwana Wandą i, dużo od niej młodsza, ciemnowłosa Lassa, zawdzięczająca swe imię oczom błyskającym niczym ogniki, a także porywczemu charakterowi. Karaukus zabrał resztki klanu oraz wszystkich dalszych krewnych w nieznaną drogę. Morza od północy i zachodu nie dawały wiele szans na dalszą ucieczkę. Na południe rozciągały się terytoria tych, którzy chcieli na siłę ich cywilizować, wprowadzać swoich bogów i własne obyczaje. Pozostało kierować się w stronę, gdzie wschodzi słońce – tam przez długi czas spotykali osiedla swych pobratymców. Od nich dowiedzieli się, że jeszcze dalej są ziemie, gdzie mówi się ich wspólnym językiem, a póki co najeźdźca z południa nie zapuszcza się tak daleko. Wiele dni, wiele tygodni podróżowali wciąż na wschód przez puszcze, z rzadka przecięte duktami i rozległe polany, gdzie można było rozbić się na popas i odpocząć. Niejedna wielka rzeka stawała im na drodze i nieraz sporo czasu zajmowało znalezienie odpowiedniego brodu, by przeprawić ludzi, konie i wozy. Jadła dzięki miłosiernym bogom nie brakowało. Puszcze i rzeki obfitowały w zwierzynę i ryby. Po wielu dniach wędrówki dotarli do kraju swych dalekich krewniaków pełnego łagodnych nizin i pagórków odgrodzonych od północnych wiatrów wysokimi górami. Góry owe po kilku dniach wędrówki uczyniły ludziom Karaukusa jakby bramę, którą można było przedostać się łatwo na północ.  Tam także, o dziwo, napotykali osady, choć małe już i nieliczne, ludzi mówiących podobnym językiem. Przewodnicy pokazali im drogę wzdłuż rzeki, którą już ich dziadowie przybywszy na te ziemie nazwali Wistulą, co oznaczało po prostu wodę.

Kierując się w dół rzeki, doszli wreszcie do miejsca, które niezwykle im się spodobało. Rzeka rozlewała się tu, tworząc wiele odnóg. Za jej południowymi brzegami piętrzyły się zielone wzgórza a nieco dalej za nimi znajdowało się ponoć miejsce skąd, jak dowiedzieli się od przewodnika, można było dobywać sól. Zaiste, potrzebuje ta bogata ziemia mądrego władcy – zawyrokował Karaukus – tu nasz dom nowy uczynimy. Wybrano na osiedlenie się skarpę nieco dalej w dół rzeki, na jej północnym brzegu, skąd rozpościerał się widok hen, daleko na południe. Tam w oddali, za zielonymi pagórkami, jeżyły się wierzchołki skalistych gór zimą pokryte grubą czapą śniegu. Osady nie trzeba było otaczać wałem, nikt im tu nie zagrażał, a i sami przybysze wkrótce rozrośli się we wcale pokaźny, mądrze zorganizowany lud. Umiejętnie uprawiana ziemia dawała hojny plon, las zwierzynę, a sól wymieniana z bliższymi i dalszymi sąsiadami przysparzała bogactwa. Wprawne dłonie kowali, garncarzy i całej rzeszy innych rzemieślników wytwarzały zarówno rzeczy potrzebne na co dzień, jak i finezyjne dzieła sztuki dla koneserów z zasobną kiesą. Za tutejsze bogactwa sprowadzano z przyległych i dalszych krajów złoto i srebro. Wkrótce też Karaukus postanowił podkreślić swój status bijąc własną monetę. Kraina kwitła, córki króla dorosły, starsza poślubiła dzielnego wojownika z bogatego rodu zza południowych gór i była przygotowana do przejęcia rządów. Karaukus dożywszy swoich lat na zawsze opuścił swój lud, opłakiwany przez wszystkich, bowiem rządził rozważnie i pozostawił kraj w dostatku. Tak bogaty dom potrzebował kolejnego mądrego gospodarza.

Dziedzina należała się Wandzie, jako starszej. Bardziej też niż porywcza z natury siostra nadawała się do rządzenia rozległymi włościami. Lassa nie chciała jednak dawać za wygraną, uważając Wandę za zbyt spokojną i ugodową. Sama chciała władzy dla siebie, nie zamierzała iść na żadne ustępstwa. Nawet wszelakich śmiałków starających się o jej rękę odprawiała z niczym. Spór zaogniał się. Wanda jako prawowita królowa nie miała zamiaru ani oddawać władzy, ani dzielić kraju. Miał pozostać jeden – tak chciał ich ojciec. Młodsza córka pragnęła tronu dla siebie, nie uważała, że wiek ma tu cokolwiek do rzeczy. Czuła ten nieznośny ból bycia drugą, gorszą. Do celu miała ją prowadzić stanowczość i silna ręka. Gromadziła stronników, wszczęła wreszcie bunt. Niepotrzebnie polała się krew, ale Lassa nie miała szans na wygraną. Większość mieszkańców nie podzielała jej chorobliwych ambicji do zasiadania na tronie. Wsparli rozważną i stateczną Wandę. To w niej widzieli odbicie zmarłego Karaukusa i jego dostatnich rządów. Z Lassą pozostali ci, mający chrapkę na godności, które im przyobiecała. Pokonani zebrali swe rodziny i odeszli. Wanda nie była mściwa.

– Znajdźcie sobie własne miejsce do życia, skoro z nami wam ciasno – rzekła – ale nie odchodźcie daleko, ojciec nasz chciał byśmy byli jednym ludem, bo tylko tak będziemy trwać w sile i bogactwie.

Siła i bogactwo to jedno, lecz i Wanda, i Lassa widziały, że już od pewnego czasu kraj się zmienia. Mieszkańcy już pod koniec rządów Karaukusa zapominali o starych obyczajach, nie wzywali już imion dawnych bogów. Pojawiający się często przybysze mieli inne zwyczaje, kupcy przywozili nowinki ze świata, ludzie przybywali i odjeżdżali, zakładali nowe osady, stary porządek rzeczy zdawał się odchodzić na zawsze. Nieliczni w osadzie kapłani nie mieli już prawie uczniów, którym mogliby przekazać swą mądrość, nauczyć prastarych poematów i dziejów ludu.

Lassa ze swymi ludźmi nie oddaliła się zbytnio od osady ojca. Znalazła dogodne miejsce do osiedlenia się na wschodnich stokach zielonych wzgórz górujących od południa na Wistulą. Niedaleko przebiegał trakt, którym można było dotrzeć do wyrobisk soli na południu. Jej marzenie poniekąd się spełniło – założyła własny gród. Nazwała go nawet Lassotynem, czyli grodem Lassy. Lecz chociaż osada powiększyła się i okrzepła, młodszej siostrze coś ciągle nie dawało spokoju. Marzyła o królestwie, tymczasem jej władza ograniczała się do kilkuset osób, które zresztą bardziej obawiały się jej silnej ręki niż szanowały jako władczynię. Ale i ona, choć starała się odganiać od siebie takie myśli, dostrzegała, że sprawy poszły w złym kierunku. To nie byli ci sami ludzie, którzy za czasów panowania jej ojca cieszyli się na doroczne obchody świąt, współpracowali ze sobą tworząc zwartą społeczność i wzajemnie sobie ufali. Niby wszystko znajdowało się w najlepszym porządku, ale cały ten organizm był podporządkowany rozkazom i humorom Lassy. Ona sama traktowała wszystkich z góry i nigdy nie dane jej było zauważyć w oczach swych poddanych szacunku, który kiedyś wszyscy okazywali królowi Karaukusowi.

Jednak pewnej nocy przyśnił jej się dziwny sen. Oto zobaczyła miasto, większe nawet od tego, które zostawił po sobie Karaukus, a którym rządziła teraz jej siostra. Nieopodal miasta wznosiły się dwa kopce, a nad jednym z nich właśnie wschodziło słońce. Usłyszała też głos ojca, ledwie szept, ale na tyle wyraźny, że mogła wychwycić słowa: Wtedy nie zapomną… nie zapomną… Zerwała się z posłania, wybiegła na pobliskie wzgórze. Już świtało. Wkrótce słoneczny krąg zaczął dostojnie wyłaniać się zza horyzontu. To gdzieś tam rządzi jej starsza siostra, właśnie tam, gdzie wschodzi słońce. Gdyby na dalekim widnokręgu ujrzała jakiś pagórek, wszystko wyglądałoby tak jak ze snu. Co ojciec chciał jej przekazać? Może źle zrobiła buntując się i odchodząc? Czego ludzie nie zapomną? Pamiętała jeszcze o tradycji kopców, świętych miejsc swojego ludu, siedzib bóstw, tradycji niemal zapomnianej. Sama była zbyt młoda by sięgnąć pamięcią do tamtych czasów, ale ojciec nieraz jej o nich opowiadał.

Kopce… Tak, usypie kopiec. Niech sławi on dawne czasy, niech stoi na cześć bogom i ku wiecznej pamięci ludzi. Może będzie on również pokutą, ręką wyciągniętą na zgodę. Z pewnością Wanda też nie zapomniała znaczenia kopców. A będzie go przecież widać z daleka, z grodu Wandy – jak na dłoni. Ale to jeden kopiec, we śnie były dwa… Dlaczego?

Tak, czy inaczej zaczęto sypać kopiec. Sama Lassa uczestniczyła w jego budowie. I z każdą piędzią nadsypywanej ziemi jakby roztapiała się w niej zaciekłość i przesadna ambicja. Zauważała też, że widząc jej przemianę poddani zaczęli pracować z większą ochotą i zaangażowaniem. Ich pani już nie wydawała rozkazów, teraz mądrze kierowała i doradzała. Ziemię zwożono spod wzgórza, ludzie pracowali co sił, choć nie bardzo jeszcze mogli zorientować się w zamysłach swej królowej, nie wiedzieli co właściwie miałaby symbolizować ich budowla. Kopiec wybudowano według starych prawideł, odpowiednio ustabilizowany centralnym palem i przegrodami z wiklinowej plecionki. Z kolei ciekawskie oczy z grodu Wandy zaczęły przyglądać się powstającej na odległym wzgórzu konstrukcji.

Niedługo też Wandę odwiedzili niespodziewani goście. Sama Lassa przybyła do niewidzianej od lat siostry. Obie były już kobietami w sile wieku, dawna niechęć ustąpiła w końcu miejsca poczuciu rodzinnej jedności. Żyły w oddaleniu od siebie, wciąż jednak pozostały siostrami. Rządziły obie, każda po swojemu. Obie też zgodziły się, że ojciec we śnie Lassy chciał im obu przekazać coś ważnego. Ten sen już zmienił bardzo wiele. Wezwany mędrzec objaśnił go w ten sposób – dwa kopce, to dwie siostry, a słońce, które świecić będzie wiecznie, ma opowiadać pokoleniom, które przyjdą o czasach dawnych i ich najważniejszych prawdach. Miasto – wielkie i bogate – powstanie tylko, gdy powstaną dwa kopce, tylko, gdy siostry połączą swe siły, w zgodzie i w pokoju. I tutaj, jak u Lassy, usypiemy kopiec – mówił mędrzec – a słońce niech połączy je w dni największych świąt, o których pamięta już niewielu starszych ludzi. Niech odżyje tradycja. Niech Lassa widzi słońce wschodzące nad grodem Wandy w dniu Początku Lata, kiedy między rozpalonymi ogniskami przepędza się bydło i stroi gaiki, a Wanda – zachodzące nad Lassotynem w dniu Końca Lata, gdy rozpala się święte ognie i znikają granice zaświatów. Tak też uczyniono. Mądry kapłan wyznaczył wkrótce miejsce, nieco oddalone od miasta, bo tam właśnie zgodnie z jego wyliczeniami należało usypać drugi kopiec.

I tak stanęły, jakby wyciągając ku sobie ręce, kopce związane niewidzialną siłą. Dwie siostry, dwa światy, ale jedna myśl. Na zgodę i ku pamięci potomnych, jeszcze kilka pokoleń wyznaczając najważniejsze święta doroczne. Potem tradycja niestety zaginęła i przez wiele wieków nikt nie domyślał się znaczenia obu budowli. Prochy Wandy po jej śmierci ofiarowano rzece, aby zapewnić sobie łaskę bóstw i obfitość plonów, a kopiec zapisał się w pamięci potomnych jako kopiec Wandy. Po Lassie zaś pozostało wzgórze nazwane jej imieniem i kopiec, niczym strażnik czuwający nad wijącą się wstęgą Wistuli i rozkwitłymi tu wiele stuleci później osadami. Osady te połączyły się następnie w dwa miasta na dwóch brzegach rzeki – jedno starsze, szacowne, drugie młodsze i ambitne, jak Wanda i Lassa, by po latach zjednoczyć się ponad falami Wistuli w Wielki Kraków.

A ludzie i dziś gromadzą się, by obserwować z kopca na Lassotynie wschodzące słońce. Sen się spełnił…