O Zaklętej księżniczce
O Kopcu Krakusa i Rękawce
O Mistrzu Twardowskim

O Zaklętej księżniczce

Przed wiekami – jak głosi legenda – żyła na Lasocie we wspaniałym pałacu księżniczka piękna jak anioł, ale zła, przewrotna i okrutna jak sam czart. Pozbawiona litości, wyciskała od swych poddanych ostatni grosz, skazując ich na głód i nędzę, a uzyskane pieniądze trwoniła na uczty i wyrafinowane szaleństwa. Ale nadszedł wreszcie kres jej tyranii. Z wyroku boskiego, wymodlonego przez grabionych nieludzko poddanych padła rażona śmiertelnie gromem w czasie rozpustnej uczty. W intencji ubłagania niebios o zbawienie jej grzesznej duszy zbudowano na Lasocie kościółek i w fundamentach jego złożono zwłoki księżniczki. Okazało się, że nie było jej zaznać ukojenia będącego udziałem zmarłych. Wkrótce po pogrzebie rozeszła się wieść, że w pobliżu kościółka słychać nocami szlochy i zawodzenia, a spóźnionym przechodniom zachodzi drogę widmo księżniczki, prosząc o ratunek. Nikt nie miał jednak odwagi ani ochoty wysłuchiwać jej próśb i jak przedtem ludzie kryli się przed żywą, tak teraz uciekali przed jej widmem.

Wieść gminna chyża jak jaskółka dociera echem wszędzie, gdzie mieszkają ludzie; zawitała też do pustelnika mieszkającego w chacie zaszytej głęboko w pobliskiej puszczy. Starzec postanowił sprawdzić wiadomość. Pierwszej nocy po nowiu udał się na Krzemionki, a kiedy stanął u stóp kościółka, doleciało do ostatnie uderzenie zegara daleko za Wisłą wydzwaniającego północ. Gruba opończa chmur rozsunęła się na moment i w mdłym blasku księżyca pustelnik ujrzał nagle zbliżające się widmo. Na widok pustelnika uderzyło w płacz. – Za życia panią byłam tej ziemi, a teraz nocą każdą błąkam się potępiona, pokutując za grzeszne życie. I nie zaznam spokoju wcześniej, nim śmiałek się nie znajdzie, który w intencji mego wyzwolenia podejmie się i wykazać zdoła, że potrafi trwonić pieniądze beztrosko i nierozumnie, jak ja je trwonić umiałam Przez rok i sześć niedziel tutaj, każdego dnia o północy, znajdzie pod kościelnym murem trzos nabity setką talarów. W ciągu następnego dnia wydać je musi do grosza, lecz tylko na swój doraźny pożytek: przejeść i przepić. Skoro śmiałek taki dopełni warunków, wtedy ja zaznam spokoju śmierci, a wybawca mój wejdzie w posiadanie skarbów, które za życia zgromadziłam w czeluściach Krzemionek. Nie uda się zaś sztuka, diabeł z radości, że mnie wywabić nie zdołał, głowę mu urwie.

-Duszo nieszczęśliwa – westchnął starzec – sam nic ci pomóc nie mogę, prócz tego, że głosić będę twoją prośbę; może znajdzie się ktoś, co podejmie się trudu tej prośby.

Minęły lata… Z długiej wojennej wyprawy wrócił pod Krzemionki wysłużony żołnierz. Miał tu chatę okoloną smukłym rzędem malw rozkwitających latem kolorami tęczy, ale zastał ją w ruinie, a skrawek pola szumiący kiedyś żytem, porastało teraz zielsko i plamiły mchem obrosłe głazy, naniesione powodziami. Trzeba by się żenić, życie spokojne wreszcie zacząć, a tu nędza i ostrzępione płótno kieszeni. Nagle – przypomnienie odległe z dzieciństwa; zaklęta księżniczka na Lasocie, dla wybawcy skarby ogromne zakopane na Krzemionkach… Myśli: -Apetyt mam wilczy, zaprawę do gorzałki niegorszą, nie ma rady, trzeba spróbować, a nuż się los uśmiechnie. O świecie sprawdził u pustelnika, że księżniczka ciągle czeka jeszcze wybawcy, a nocą, punktualnie o dwunastej, zameldował się u widma.

Okoliczności, wśród których zainkasował talary, przypominały mu żywo wojnę. Nocne ciemności rozjarzyły się blaskiem błyskawic, a ponad gromki trzask piorunów przebijała się dźwięczna melodia hejnał na podobieństwa bojowej surmy rozbrzmiewającej wśród wrzawy bitewnych zmagań. Przy blasku błyskawic wojak przeliczył otrzymaną gotówkę, zasalutował sprężyście, gracko wykręcił się na pięcie i odmaszerował. Z brzaskiem dnia zerwał się i najkrótszą drogą podążył do najbliższej gospody; praca czekała do nie lada. Początkowo szło nieźle, ale z upływem miesięcy coraz gorzej. Wojakowi przyzwyczajonemu do prostego jadła, zmierziły szybko sosy ze słowiczych języków i potrawy z kanarkowych serduszek tudzież inne niemniej wyszukane frykasy, a które musiał zajadać, żeby upłynnić sto talarów. Z gorzałką i starym węgrzynem też się nie układało się lepiej; wątroba coraz częściej dolegała i pamięć zawodziła paskudnie. Wojak stracił dawny, dobry humor, ale drogi powrotu nie było. Ostatniego dnia wraca biedne żołnierzysko, zamroczony jak co dzień zbyt obfitą libacją; sił mu nawet nie staje, by cieszyć się, że dobiega końca. Przeszedł Kraków, minął wąskie ulice Kazimierza, dobrnął do wiślanego mostu i zmęczony przystanął obok żebraka-kaleki, jęczącego o wsparcie. Machinalnie sięgnął do skórzanego mieszka i wydłubany z samego dna ostatni grosz wcisnął w odrażającą dłoń żebraka. Na refleksję nie stało czasu; diabeł udający żebraka urwał wojakowi głowę.

O dalszych usiłowaniach wyzwolenia księżniczki milczą przekazy pisane i ustana tradycja.

Roman Kiełkowski – „Historie spod kopca Krakusa”

O Kopcu Krakusa i Rękawce

Po wielu latach panowania zmarł wielki i dobry król Krak, zwany też Krakusem, który u stóp wawelskiego wzgórza założył miasto Kraków. A panował Krak po wygaśnięciu rodu Lecha i był pierwszym polskim władcą.

Lud okrył się żałobą po ukochanym władcy i wyprawił mu wspaniały pogrzeb.

Naprzeciwko Wawelu, po drugiej stronie Wisły, wznoszą się skałki zwane Krzemionkami. Tam właśnie, na Wzgórzu Lasoty, postanowiono pochować króla Kraka. Gdy przyszło do sypania mogiły, kto żyw nosił ziemię. A noszono ją, jak kto mógł: koszami, w cholewach butów, a najczęściej w rękawach szytych według starej mody – obfitych, szerokich, bufiastych.

Kopiec rósł coraz wyżej i wyżej aż stanęła wysoka, górująca nad miastem mogiła – Kopiec Krakusa.

Każdej wiosny Krakowianie udawali się na kopiec, by zabawą i biesiadą uczcić pamięć króla. A działo się tak na pamiątkę uczty wydanej po pogrzebie Kraka, gdy goszczono wszystkich, którzy przybyli pożegnać dobrego króla. W czasie zabawy starsi zrzucali z góry gotowane jajka, szewskie placki, obwarzanki, bułki, jabłka, pierniki – wprost w ręce stojących na dole żaków i ubogiej gawiedzi. Ten stary zwyczaj, upamiętniający legendę o dobrym królu i sypaniu Kopca Krakusa, nazywa się Rękawką. I do dziś, zawsze w dzień po świętach Wielkiejnocy, udają się krakowianie na Wzgórze Lasoty, gdzie – jak przed wiekami – odbywa się festyn ludowy, a po stokach wzgórza toczą się pierniki i jabłka, wprost w ręce czekających na dole dzieci.

O Mistrzu Twardowskim

W Bibliotece Jagiellońskiej przechowywana jest tajemnicza księga „Liber Magnum”, która choć jej autorem był czeski kronikarz, nazywana jest księgą Twardowskiego. Wieki całe spoczywała w specjalnej skrytce przykuta łańcuchem do ściany. Była niebezpieczna, bo ten, co ją czytał, mógł się łatwo z diabłem pokumać.

Pewnego razu studiował ją ubogi student i ujrzał nagle przed sobą diabła, który choć chciał powiedzieć, że życzy sobie dużo pieniędzy, powiedział – pietruszki! I diabeł zaczął znosić drzwiami i oknami tyle pietruszki, że biedny młodzieniec o mało się pod nią nie udusił. Całe szczęście, że kur zapiał i diabeł zniknął razem z pietruszką.

Na stronie 141 diabelskiej księgi pana Twardowskiego odbita jest czarna łapa. Można ją dokładnie obejrzeć, jest przechowywana pod szkłem i dostępna dla wszystkich. Ale niedowiarki twierdzą, że to nie łapa czarta, tylko plama ze średniowiecznego atramentu.

Mieszkał Mistrz Twardowski w Rynku Krakowskim, w narożnej kamienicy z ulicą Wiślną, a pracownię alchemiczną miał w grocie na Krzemionkach, tam gdzie dziś mieści się telewizja. Grotę tę nazywano Katedrą Twardowskiego. Ożenił się nasz Mistrz z kobietą, która bynajmniej nie była istotą cichą i spokojnego serca; nawet diabeł bał się jej i uciekał przed nią gdzie pieprz rośnie.

Pewnego dnia do chorego podróżnego, który zatrzymał się w podmiejskiej karczmie, wezwano Twardowskiego, jako że nasz czarnoksiężnik cieszył się sławą także dobrego lekarza. Gdy Twardowski przybył do karczmy, diabeł – bo on udawał chorego – zawiesił nad karczmą nowy szyld i zawołał:
– Ta karczma „Rzym” się nazywa.
Trzeba bowiem wiedzieć, że Twardowski podpisał kiedyś cyrograf, w którym w zamian za czarnoksięskie umiejętności zobowiązał się po jakimś czasie do podróży do Rzymu, skąd diabły miały go zabrać do piekła. Termin ten dawno już minął, a Twardowski ani myślał wyjeżdżać do Włoch.

Zdawało się, że diabeł ma Twardowskiego w garści, ale ten i tym razem przechytrzył czarta. Wskoczył szybko na swego koguta i uciekł nim na Księżyc. I tam już pozostał. Przy odrobinie szczęścia, w bezchmurną, księżycową noc można go zobaczyć spacerującego po Srebrnym Globie. Jednak tęskno mu tam za Krzemionkami. Każdej nocy więc zamienia swego pachołka w pająka, który snuje cienką, długą nić i spuszcza się na krakowski Rynek. Podsłuchuje tu wszystkie plotki i nowinki i skrzętnie je po powrocie powtarza swemu panu.

Jan Adamczewski „Legendy Starego Krakowa”