Późną jesienią 1971 roku „zasiedlono”  nowy blok przy ul. św. Kingi. Zanim też zostałam jego mieszkanką, przez dwa lata śledziłam postępy budowy i coraz to nowe zarządzenia administracji spółdzielni mieszkaniowej – naszego pana i władcę. I na bieżąco notowałam. Wtedy to wyglądało i strasznie i śmiesznie. Teraz już chyba tylko śmiesznie. Zresztą łaskawy czytelniku osądź to sam. Zapraszam.

Mój staż członkowski w Spółdzielni Mieszkaniowej wszedł już w fazę bujnej dojrzałości, gdy ktoś doniósł, że budują. To znaczy jeszcze nie całkiem – dopiero zaczynają kopać, ale w każdym razie coś się na tej naszej przyszłej ulicy dzieje.

Prawdę mówiąc czas był najwyższy, bo okropnie wyrośliśmy ze starego domu. Mało, nasza trójpokoleniowa, rozgałęziona rodzina zaczęła kipieć, chociaż mieszkanie było wielgachne. W przeliczeniu na dzisiejsze normy jakieś skromne m 8, ale co z tego, kiedy z kiepskim, bo przez amfiladę dostępem do „morza” o w ogóle o takim układzie, że się ciągle ktoś o kogoś, lub o jakieś zwierzę potykał, a najbardziej od czasu, jak nagle moi siostrzeńcy okazali się duzi, samowolni i ze skłonnościami do robienia z domu ZOO.

No więc ta wiadomość wszystkich zelektryzowała.

Był 20 października 1969 roku i należało się spodziewać, że za dwa, trzy lata… a póki co iść ten dołek obejrzeć.

Zaprzęgłam psinę Topsy do smyczy i poszłyśmy. Psina była trochę zdziwiona inną niż dotąd trasą, ale wiernie dreptała przy mnie. Dół wyglądał smacznie i tłusto – tylko z tej masy robić makowiec. Był też głęboki, że mignęła mi myśl czy na dnie nie ma przerażonych Amerykanów, tylko do góry nogami. Ale nie, nie było także diabłów, w których obecność na takiej niskości wierzyłam, jak jeszcze byłam mała, ani krasnoludków. Słowem dziura mogła rozwiać za jednym zamachem wszystkie mity, gdyby oczywiście ktoś je miał.

Topsy tymczasem goniła po wykopach, ale bałam się puszczać ją daleko, żeby gdzieś nie wpadła. Więc na koniec spaceru zostawiła swoją wizytówkę. No to już zaklepane. Szukajcie nas wnet pod tym adresem.

27 listopada 1969 roku. Kopią nawet w niedzielę. Ten baraczek: warsztat czy składzik, który w porę się nie usunął, a może zresztą zostanie – okopali naokoło, tak że użytkownicy muszą się do niego dostawać przez kładkę.

29 listopada 1969. Ulica pełna mazistego błota, jak po odejściu powodzi. Za to w domach nie było wody, bo kopacze uszkodzili główną rurę wodociągową, a trochę przedtem kabel elektryczny.

7 grudnia 1969 roku. Znów poszłam z psiną, Mróz był srogi, trochę mi jej było żal – biegła drobniutko i ciągle popatrywała czy nie każę wrócić. Ale wnet wzięła w nozdrza znany cuch, zerwała się i poszła naprzód. A niedaleko naszego domu, a raczej ciągle jeszcze naszego wykopu, na samym rogu, tuż przy pracowni kapeluszy poczuła się, jak u siebie i nie mogłam już jej utrzymać.

Stanęłam więc sama na tej czynnej i bardzo zniszczonej połowie ulicy. Druga połowa była za płotem. Na nim znaki drogowe: taki że zwężenie ulicy i drugi, że należy najpierw puścić pojazd z naprzeciwka. Na belkach w biało czerwone pasy, żółte latarki. Jedna już rozbita, ale świeci – szkiełko jakimś cudem się na niej trzyma. Między sztachetami trochę szpar, no to zaglądam. Wszędzie śnieg, chyba na metr. Zupełna Antarktyda. Całkiem blisko płotu leżą worki z cementem i przykrytą słomiankami gliną. Dalej zaśnieżony dół, wreszcie dwa ceglane murki, sięgające już poziom jezdni. Jeszcze jakaś betoniarka, a z drugiej strony wykopu rząd żelaznych taczek. Wszystko dziś statyczne, bo niedziela.

Topska pewna władzy wyrażonej dosadnie za naszej pierwszej bytności przegania stąd kotka.

9 grudnia 1969 roku. U wjazdu w uliczkę furgonetka przedsiębiorstwa budowlanego. Przy betoniarce facet majstruje łopatą, to znaczy nakłada coś tą łopatą do betoniarki, ale leniwie i z przerwami na siarczyste smarkanie. W dole na wystających z ziemi murkach ludzie w kufajkach i czapkach uszatkach układają cegły. Wyglądają całkiem na staroegipskich chłopów przy budowie kanału albo nawadnianiu pól. Zupełnie blisko jeden pracowicie obciąga dłonie rękawiczkami i ćmi miłośnie osadzonego w kącie ust papierosa.

21 lutego 1970 roku. Na odmianę wizyta w Spółdzielni. Napisali, żeby przyjść – całe szczęście – bo mama, to mnie ciągle domęczała pytaniami, jak tam będzie, czy nie czasem hałaśliwe sklepy, na przykład masarski z wielką lodówą, która wprawi w drgania cały dom albo mleczarski z dostawami o trzeciej rano, a to znowu, które piętro i jeszcze takie różne – a ty się o nic nie starasz.

Biura Spółdzielni zajmują całe piętro w nowym bloku i właściwie stanowią połączone ze sobą mieszkania. Na tej podstawie każdy może sobie wyobrazić, co go czeka. Jaka to ciasnota i tandeta wykończeniowa. W poczekalni mnóstwo osób, z tego sporo rajcujących na temat tamtego osiedla bez wody. Chociaż zdaje się trochę bez racji, bo w nim będzie wnet nowe ujęcie i mieszkańcy podobno zgodzili się na taki układ, to znaczy najpierw mieszkania z kłopotami z wodą, a potem ujęcia, a nie odwrotnie. Byle jak najprędzej mieszkać. A teraz mają za złe.

Z trudem wzułyśmy się do gabinetu tego pana, co nas wzywał, tak tam ciaśniutko, a my grube, zwłaszcza mama, bo raz, że taka z natury, a po drugie, że jeszcze zima więc z ogromnym tołubie. On taki miły, że jejku, zadeklarował względy dla wieku moich rodziców powiedział, że przydzielili nam pierwsze piętro. Okropnie się chwalił planami mieszkania, bo pokoje są nieprzechodnie, a kuchnia okienna. Prawie jak kiedyś, ale teraz to jest wielkie osiągnięcie myśli budowlanej. Poprosiłam o plan na wciąż, ale nie mają na wynos. Dostanę dopiero z przydziałem.

cdn