27 lutego 1970 roku. Zima stoi luta i marcowa razem, aż trudno z domu wychodzić, bo albo gołoledź i śnieżyca, albo dołem rwie woda, a z dachów suną brudne lawiny. Tam prawie nic nie robią, bo w takie mrozy to skąd.

3 marca 1970 roku. Znowu list ze Spółdzielni, żeby odebrać przydział. Osobiście, z dowodem i w wyznaczonym terminie.

10 marca 1970 roku. Przyjęła mnie młoda panienka i tylko w takim jakby przedpokoju. Sama rzecz też przebiegła mało uroczyście – ona była zajęta tym, że zaraz pójdzie do domu i w przerwach między pokazywaniem mi, gdzie się mam trzy razy podpisywać, a pouczaniem, że muszę zabrać z domu wszystkie osoby, na które opiewa przydział, szeptała tajemniczo z koleżankami. Planu znowu nie dostałam. Mają dosłać. Za to metraż większy nadspodziewanie, to znaczy coś o trzy metry. Góra normy!

Było jeszcze jasno, więc pognałam na budowę. Tam wygląda! Do użytku tylko wąziutki chodniczek, zaraz obok ubite na lodowiec pryzmy śniegu ze śliską percią pośrodku, a niżej dokładnie wyślizgana jezdnia z dwoma koleinami pełnymi po kolana wody. Tak to dokładnie wymierzali właśnie szkolni chłopcy.

Miało się na piątą, więc robota ustała. Wszędzie tylko stały takie blaszane wanny, jak kiedyś do kąpieli niemowląt, zaś niektóre mury wyrosły do I piętra. Płot też już był mocno wyszczerbiony i gdzieniegdzie, ale nie wszędzie naprawiony deskami. W jednym miejscu te cegły, które go wywróciły, aż się wysypały na jezdnię.

Wspięłam się na kupkę śniegu, żeby zajrzeć do środka, a tu nagle wylazł jakiś młody z szuflą, pełną piachu i zupełnie, jak z pod ziemi kilku innych – i jak nie zaczną gwizdać i wołać, że takiego przedstawienia jeszcze tu nie mieli. Zła jak licho zeskoczyłam w dół z tej mojej dostrzegalni i tyle było tych obserwacji.

15 kwietnia 1970 roku. Mało widać, żeby coś przybywało. Ludzi też zresztą niewielu, najwyżej trzech, więc trudno, żeby inaczej.

25 maja 1970 roku. Trochę  ruszyło. Można już nawet od biedy się zastanawiać, gdzie co będzie – okna, klatki schodowe. Wprawdzie wszystko to jakieś takie bunkrowate, a okienuszka malutkie, zwłaszcza niektóre, pewnie kuchenne, ale może to tylko tak się zdaje idąc. Bo na dłużej nie można się zatrzymać. Tak mnie zaczepiają. Biedacy, chyba krótkowzroczni. Żeby to tylko domowi nie zaszkodziło.

23 czerwca 1970 roku. W pobliżu mam dentystkę, więc teraz sobie lepiej popilnuję budowy. Są już prawie trzy piętra, a klatki też trzy. Ciekawe, gdzie będzie nasze mieszkanie. Na zdrowy rozum powinno być zaraz z początku ulicy. Ale trudno wyznać się w czymkolwiek i w ogóle głupio tak stać i rozpraszać panów murarzy. Bo oni się szalenie rozpraszają i zupełnie niepracująco pracują. Dziwne, że mimo to jednak tyle domu wnieśli. Ale i tak te piosenki na których się wychowało moje pokolenie,  no te „niech się mury pną do góry”, albo „ i przyfrunę tu szybkościowcem” zupełnie tu nie pasują. Może dla tego, że to jest budowa systemem gospodarczym i w dodatku nędzna plomba w drobnomieszczańskiej dzielnicy, a nie Nowa Huta czy Warszawa.

1 lipca 1970 roku. Spółdzielnia przysłała książeczkowe sprawozdanie z działalności, to się dowiedziałam, jakie były kłopoty z koparką pod nasz dom, ale o dumo, o chwało w 1969 roku robota wyszła ze stanu zerowego i w drugim kwartale 1971 roku dom będzie zasiedlony.

4 lipca 1970 roku. Przyszedł chłopiec z dziewczyną i też sobie postali. Bardzo im się podobało. Może tacy sami potencjalni jak ja. A tak w ogóle, to mieszkańcy uliczki św. Kingi, są niesłychanie zainteresowani co, kto, jak i najważniejsze za ile – będzie mieszkał. Niektórzy znowu się pieklą, bo dom zasłoni im światło, a jedna pani, że będzie musiała kupić zasłonki. Żeby jej to Spółdzielnia odszkodowała.

8 lipca 1970 roku. Tymczasem stanęła fasada czwartego piętra, tylko jeszcze przez okna i sufit widać niebo. To znaczy sufitu nie ma tylko właśnie to niebo. Ruch jakby większy niż zwykle, prawdopodobnie jakieś silne postanowienie na 22 Lipca i ściągali ekipę z innej budowy. Taką windą, czy wyciągiem w drewnianym szybie idą na górę materiały budowlane, koło tego pracuje trzech ludzi, dalej jeden – o właśnie puka młotkiem w cegłę – a na dole też kilku coś robi.

25 lipca 1970 roku. Od 17. ulewy. Nic się nie dzieje.

1 sierpnia1970 roku. Żadnych zmian. Może są, ale we wnętrzach albo niedostrzegalne dla niewprawnego oka.

7 sierpnia 1970 roku. Poszłam na uliczkę równoległą do naszej. Tam są szczerby w zabudowie, to widać, że nasz dom aż wzdęty od balkonów

13 sierpnia 1970 roku. Na dole znajomy bałaganik, sito do żwiru, wywrócony płot, dziwne pustaki z dwoma otworami, całe w kształcie ósemki. Na domniemanej klatce schodowej drabina z desek, w oknach już futryny, a wszędzie wystają jakieś druty, to znaczy nie wszędzie, ale w wielu miejscach ten druto beton – Boże odpuść terminologię. Na piętrach tak jak było – ciągle bez ścianek działowych, a winda z tym napisem, że ma nośność 300 kg, ale nie dla ludzi, chodzi w górę i w dół i tak ładnie jak jest u celu dzwoni. Czwarte piętro się właśnie zastrapia, częściowo ma podłużne betonowe belki i ażur, a częściowo kratkowane sufity – coś jak pruski mur. Na tych ażurach siedzą sobie faceci i raczej nic nie robią. Może mają odprawę albo przerwę na picie herbaty. Jest dokładnie 12.10.

Ciekawe, czy w tym nowym mieszkaniu będzie z 10 decybeli ciszej niż w starym. Obawiam się, że nie bardzo, że mi podłączą do ściany cudzy piecyk gazowy, łazienkowy, spłuczkę, kaloryfer i windę na dodatek, nie windę na szczęście nie, bo to przecież tylko 4 piętra, ale tamto wszystko będzie szumiało jak siklawa, Niagara i wodospady na Nilu razem wzięte. Za to uliczka trochę cichsza, przynajmniej tramwaju nie odczuję. Bo dotychczas to mi się przewalają tony tramwajów, ciężarówek, wywrotek i innego tonażu. Niby specjalnie nie mam potrzeby naprzykrzać się rzymsko-katolickim świętym, ale świętą Annę z Faras naprawdę uwielbiam. To ta z fresku znalezionego przez profesora Michałowskiego w Nubii. Ona jest prześliczną, młodą kobietą o modnym rysunku oczu, a po drugie i najważniejsze, ucisza takim wiotkim, jak łodyga palcem kogoś, pewnie męża Zachariasza, żeby nie obudził małej Maryjki. To znaczy, tego na fresku nie ma, tylko twarz z palcem przy ustach, ale każdy o jakim takim katolickim wychowaniu może się tego domyślić. To właśnie za ten gest powinien ją cały świat wielbić. Mogłoby się zresztą, zwłaszcza w naszym obozie nazywać Anna Silentia.

cdn