21 sierpnia 1970 roku. Na ziemi słoma na wysoki tapir, obok facet ładuje cement do taczki i coś mruczy, na mój i tej słomy temat. Pewnie mu przyszedł na myśl sielski obrazek z odległej młodości pt.” Czy pamiętasz Janku, w stodole na sianku…”. Pokoje wszystkie już ciemne, a od tyłu dużo ludzi na dachu. I coś robią. Wreszcie jakoś bardziej masowo.

1 września 1970 roku. Spotkałam Zosię. Zaciągnęła mnie do swojego M3. Chyba da się w tym żyć. Tylko, że ich jest dwoje, a nas troje i w tym połowa grubych.

13 grudnia 1970 roku. Od sierpnia nie wiele zmian. Tyle, że okno już za szkłem, ale we wnętrzach dalej surowa, mięsna czerwień. Jedno okno zamalowane kredą w takie wdzięczne ciapki, zupełnie jak firanka, aż zamarzyłam, że tam już można zamieszkać. Szkoda, że nie, bo w tym naszym starym domu naprawdę trudno wytrzymać. Ten ich nowy psi małpiszon dokładnie zasiusiuje wszystkie wspólne pomieszczenia i na dodatek okrada je z ruchomości. O trzymaniu butów w przedpokoju mowy nie ma. Zeżre.

Nie to co Topska. To był pies. Miała z nami pójść, ale się nie doczekała. Zginęła w wypadku samochodowym.

18 grudnia 1970 roku. Przez prześwity od strony ulicy Tarnowskiego widać, jak w drewnianych oszalowaniach wypiekają się boczne ścianki balkonów.

25 stycznia 1971 roku. W starym domu, w łazience jest teraz młodzieżowa palarnia, to już się tam nikt nie może dostać.

14 lutego 1971 roku. Jak się w końcu dostałam, to już nie wyszłam. Ale nie przez żaden stoicyzm, ani chęć zapanowania nad dostępem do wody, tylko dlatego, że piecyk gazowy truł. Dobrze, że Jadzia jest taką dzielną harcerką z sanitarnym przeszkoleniem, więc zanim się przywlokło pogotowie, to już trochę tego gazu ze mnie wypompowała. Dziś właśnie wróciłam ze szpitala. W łazience kompletna ruina, bo budują nowy przewód wentylacyjny.

13 marca 1971 roku. Ciągle gruba zima. Oni już od jesieni pracują we wnętrzach, więc w tym wypadku nie szkodzi. Ale przez to nic nie widać, najwyżej biało lakierowane futryny i szyby, z delikatnym wapiennym nalotem. Klatki schodowe też już oszklone, tylko trzecia nie. Tamtędy chodzi winda i wjeżdżają nią taczki z czymś – pewnie zaprawą. A otwory są zakryte słomianymi matami.

26 kwietnia 1971 roku. Zdaje się, że jest więcej zainteresowanych – ostatnio szła tędy niestara pani z dzieckiem – może młoda babcia, a ono nudziło i nudziło, czy tu będą mieszkać.

14 maja 1971 roku. Śniło mi się, że jak zwykle poszłam obejrzeć nasz dom, bo przecież według planu w lipcu ma być gotowy, a tu go nie widać, tylko stoi przed nim, a właściwie wokół niego lub nad nim – sama nie wiem, jak to określić – stare, drewniane, ogromne dworzyszcze i dopiero pod nim się dom buduje. W ukryciu, jak to bywało za zaborców. Szła też w tym śnie – to pani z dzieckiem, co tu ją niedawno widziałam.

1 czerwca 1971 roku. Prezes powiedział, że we wrześniu będziemy mieszkać…

12 czerwca 1971 roku. Stoi rusztowanie i nawet już pół bloku otynkowane.

25 czerwca 1971 roku. Jedni dalej tynkują, drudzy rozładowują ciężarówkę. Skrzynie mają naklejki „ostrożnie, szkło”. Prawdopodobnie muszle albo umywalki. A na ziemi ogromna szpula kabla do tej elektrowni, co będzie pod nami.

3 lipca 1971 roku. Znowu przedziurawili rury gazowe. Czuję jak nas kochają na tej ulicy.

27 lipca 1971 roku. Pojechałam do Szczawnicy. Nagle list od rodziców, że nasz blok otynkowany na biało, w czarno-czerwone łaty. Mama oburzona takim niepatriotycznym zestawem.

31 lipca 1971 roku. Co zrobić, jak się komuś ciągle śni okupacja, a nawet kajzerowskie Niemcy i powoduje takie skojarzenia. Bo dom jest absolutnie i niepodważalnie gołąbkowy w czarno pomarańczowe plastry.

7 sierpnia 1971 roku. Tylko front taki odstawiony. To był zdaje się prezent na imieniny Ojczyzny. Z tyłu ciągle rusztowania.

15 sierpnia 1971 roku. W starym domu nowy pies. Jadźka go gdzieś zabrała z pola – parszywą sierotę marki Cundelupus. Najgorsze, że taki apatyczny i ufny jednocześnie, jak te wściekłe zwierzęta z ostrzegawczych ogłoszeń.

20 sierpnia 1971 roku. Skończyła się murarska polka, a zaczyna biurokratyczny menuet. Dużo chodzenia i kłaniania. Właśnie odebrałam pismo z żądaniem wpłacenia 634 zł za umywalkę, bo inaczej nie dostanę kluczy. No a jak ja nie chcę tej umywalki bo mam właśnie takie hobby, że się kąpię cała, to co, to komu ciekawa jestem te klucze wydadzą?

23 sierpnia 1971 roku. Popiekliłam się, a w końcu w zębach zaniosłam dowód wpłaty. Oni by się zresztą mną nie zmartwili. Wielu jest przecież takich, co używając zwrotu ze słownika wyrazów spółdzielczych – jest taki, jest – pięty liżą, żeby mieszkanie wykołatać. Więc tam taka jedna zbuntowana, to tylko wszystkim na rękę.

Przy okazji policzono moje aktywa i okazało się, że mam nadpłatę, procent czy coś, który narósł w ciągu ośmiu lat czekania. Tak, że jako osoba całkowicie rozliczona ze spółdzielnią dostałam papierek upoważniający do odbioru kluczy. Ma się rozumieć kiedyś tam, bo kiedy, to chyba sam Pan Bóg i jeden inwestor wie. I to mi musi na razie wystarczyć. A planu mieszkania dalej nie ma. Jakieś dziewczę wysączyło z trudem – a swoją drogą upał był nieziemski i rozumiem jak ją trafiało, na widok mojej działkowej opalenizny, że za mało powielili. Więc właśnie dla mnie nie wystarczyło. Mogę sobie najwyżej obejrzeć w Dziale Inwestycji. A tam mówią, że nie, bo plany są do wglądu tylko całkiem rano, a potem jadą na budowę. Pytam, kiedy u nich to rano – no miedzy siódmą a ósmą. Wątpię, czy się poświęcę, bo to zupełnie tragiczna pora dla kogoś, kto pracuje popołudniu, choć trzeba by nareszcie zrobić jakąś makietkę i ustalić czy się zmieścimy w tym domu dla lalek.

cdn