25 sierpnia 1971 roku. Wszystkie okna już umyte. Trochę, ale nie wiele powytłukiwanych, przeważnie na klatkach schodowych. Przez te czyste szyby widać wnętrza – białe, płaskie i nie szersze niż 1,20 m., no 1,40 m. najwyżej. Bo tylko na szerokość okna, a więcej te okienka nie mają.
27 sierpnia 1971 roku. Dziś nam podłączają gaz.
28 sierpnia 1971 roku. Mama mówi, że zamiast rozpaczać na temat „jak tu żyć kobiecie bez szafy” mam zadzwonić i wreszcie się skutecznie upominać o tzw. plan. No dobrze.
Męski głos zupełnie w tonacji pod tytułem „przyjaciel ojca” mówi, żebym jutro przyszła to dostanę zlecenie i sobie pójdę na budowę. Tylko koniecznie, bo on będzie na mnie czekał. Ale najlepiej zaraz z rana, miedzy 7.00 a 7.30, bo później lubi go wezwać prezes. Znajdę go na parterze w pokoju numer 1. Tak.
A ja już tak wyklinałam na personel spółdzielni, że się plączą, jak kiedyś ta wypukła urzędula, co zamiast odbierać telefony, żeby się księgowa nie myliła, licząc najpierw jednej pani, a potem moje tysiące – a jest to robota dość zawiła – udział raz, udział powiększony, wkład własny, pożyczka ze związku, procenty, wpłaty na koszt eksploatacji, na umywalkę, to ona poszła do drugiego pokoju obwieszczając światu – a tu taka akustyka, że nie trzeba mieć słuchu nastawionego na ultradźwięki i wystarczy zwykły – jak to jej się nie chce pracować, bo przed urlopem nie warto.
29 sierpnia 1971 roku. Jak wychodziłam tata powiedział: no to kłaniaj się biurom córeczko, kłaniaj się biurom…
Ten pan z wczorajszego telefonu nazywa się tak jak wyższa szarża duchowna. Jak wyższa szarża duchowna, ale dziś mi tak nie błogosławił i zlecenia na budowę nie dał. Nie, to nie, sama sobie pójdę. Zresztą nie będę pierwsza. Wiem na pewno o takiej pani – ma mieszkać nad nami w skos – co własnoręcznie dobiera klepki podłogowe i w dodatku pilnuje parkieciarzy, żeby jej dobrze przyklejali. Więc do kogo, panie ta mowa, że nie wolno.
Ale skoro się tu tak rano znalazłam, to może wydębię ten plan!
Z trudem się tam wbiłam do tej inwestycji, bo nie dość, że pokój mały, biurka cztery, naokoło szafy, kaloryfer, kwiaty, rulony map osiedli i jeszcze fotele, to pełno ludzi, a właściwie żadnych ludzi tylko mężczyzn – tych za biurkami i innych – magistrów, inżynierów a najwięcej kierowników. Ciągle się tak do siebie zwracali, nawet jak sobie grozili prezesem, że co on powie jak ktoś pojedzie, czy nie pojedzie na niedzielną wycieczkę, ale dokładnie nie mogłam się połapać co, bo wskoczyłam w sam środek kwestii.
No więc tych mężczyzn było tak dużo, że już dawno tylu nie widziałam, nawet w Nowej Hucie, chociaż specjalnie jeździłam zobaczyć tamtejszą męską nadwyżkę.
Stałam tak i stałam już prawie bez dostępu powietrza, aż w końcu mnie dostrzeżono. Taki mleczny blondyn poszperał wśród teczek i dał mi jedną, żebym sobie znalazła swój plan. Obracałam to w rękach bez zrozumienia, więc mi pomógł, ale nigdzie nie było mojego M3. Na pierwszej klatce były same M4, a M3 tylko na parterze i na klatce trzeciej, Pomyślałam, że musiało się coś zmienić i tym partnerem uszczęśliwiono mnie dla naszego dobra, bo pisałam w podaniu do spółdzielni, że mama ma chore nogi, a wszyscy razem dwieście lat, a w dzień znowu bym się bała okna otworzyć, żeby mi kto nie napluł do pokoju…
Ten kierownik zdaje się zrobił się zupełnie bezradny i powiedział, żeby to sprawdzić w Dziale Członkowstwa Mieszkaniowego. Popędziłam tam, skacząc po cztery stopnie na raz, ale ze zdenerwowania nie mogłam trafić – zresztą, nigdy tam nie mogę nigdzie trafić, nawet jak jestem spokojna, tyle tam tych klatek i klateczek, a wszystkie bez żadnej indywidualności, a tym bardziej teraz, gdy mi się wali długo pieszczona koncepcja mieszkania. Popłakałam się introwertycznie, to znaczy tak więcej w siebie i powiedziałam tej pani – bo wreszcie mnie tam ktoś podprowadził – że mi zginęło mieszkanie. Ona sprawdziła moje dokumenty i mówi, że rzecz się zgadza – pierwsza klatka, pierwsze piętro, mieszkanie nr 2 i do tego w narożniku, a ja że nie, bo tam są przecież te M4. A ona, że tak, bo to się nie liczy według tradycyjnych sposobów myślenia, więc nie od początku ulicy, tylko od końca.
Trochę spokojniejsza, ale niezupełnie ufna wróciłam do tego faceta od planów, no i rzeczywiście, teraz jest to moje M3. Tylko skąd ja mogłam wiedzieć, że wszystko będzie na odwyrtkę. To raczej tu się ktoś powinien na tym znać.
Odbiłam sobie plan przez kalkę, pełno było na nim cyferek, dosłownie co parę milimetrów, ale nic rozsądnego nie mogłam wyczytać, tyle chociaż, że wśród tego gąszczu był jeszcze podany metraż każdego pomieszczenia.
W domu zaczęły się roztrząsania, gdzie co postawić i czy w ogóle postawić. Czy malować, a jeśli tak, to jak. Szwagier powiedział, że najlepiej od razu umówić się z tymi ludźmi ze Spółdzielni, żeby przyszli zrobić to na fuchę, sąsiad że przecież malować nie wolno przez dwa lata, a jak wymaluję, to stracę gwarancję i na przykład pęknięty tynk będę musiała naprawiać na własny koszt. Mierzę tapczany i meble, które pojadę z nami – nic mi się nie mieści w metrażu i pejzażu. Najlepiej chyba przymierzymy je na miejscu.
30 sierpnia 1971 roku. Zdybałam prezesa. Chwalił się moim mieszkaniem, ale mnie obejrzenia nie umożliwił. Po co tam pani będzie chodzić – powiedział – za dwa, trzy tygodnie dostanie pani przecież klucze. Malować wolno, powiedział – ale nie radzi, bo wapno i tak kolor wyje, więc lepiej za rok, albo jak się zbrudzi, no a skoro lubię na biało, to przecież właśnie mam. Tynki? Ależ są bardzo dokładnie gładzone. Tak, na pewno będę zadowolona, jak zobaczę.