3 września 1971 roku. W sobotę mama wygnała tatę na budowę. Jest taki kontaktowy, więc może się z kimś dogada. Rzeczywiście. Dogadał się ze stolarzem, który robi drobne naprawy?! Więc nawet mu się dość podobało, tylko szczegółów nie umiał nam opowiedzieć. Zresztą jak każdy mężczyzna.
5 września 1971 roku. Z kluczy ciągle nici. Siedzę, jak na wulkanie i nie wiem co robić. Wszystko co było trzeba, dawno wyrzuciłam, może by zacząć książki pakować, no ale jak to potrwa jeszcze parę miesięcy, to gdzie je potem będę po skrzynkach szukać.
10 września 1971 roku. U nas się ciągle wietrzy, a tak bliżej to raczej nic.
11 września 1971 roku. Robią chodniki i studzienkę, ale ciągle za płotem.
13 września 1971 roku. Sławek przyniósł wiadomość, że myją okna. Ale to nic nowego. Chyba już ze trzeci raz.
15 września 1971 roku. Już nie ma płotu.
16 września 1971 roku. Mama się zapuściła do nowej klatki – ale akurat betonowali próg, więc się szybko wróciła, bo by mogła zostać za „stopkę Królowej Jadwigi” albo gorzej, bo ciężka.
20 września 1971 roku. Znowu rozbili szybę na naszej klatce.
22 września 1971 roku. Tato przybiegł po mnie, że mogę sobie tam pójść. Wzięłam Jadźdkę dla kurażu, a po drodze dołączyła do nas mama. Jeszcze wszędzie bałagan, a ludzi „więcej jak narodu” czy jak to się mówi, ma się rozumieć pracujących. Chociaż niekoniecznie tak pracowicie, jakby się nam chciało. Ale że pełno, to fakt, a głównie na schodach. Jeden facet chyba nawet na dłużej się tam zainstalował i żeby się nie zaziębić, podłożył sobie miotłę. Ale może to była przerwa na picie herbaty. Godzina znowu 12.10.
U nas w dwójce – numer mieszkania jest narysowany ołówkiem na tynku – ciekawe, jak oni to zamalują, – stolarz, ten któremu się dziwiłam, że musi nowe naprawiać, wykańcza podłogi listwami. Poza tym resztą  jakby gotowa. Chociaż tak zaraz, to się w tym nie mogłam rozeznać, bo mnie z punktu zaatakowała klaustrofobia. Jeszcze w przedpokoju. Bo on się składa z samych drzwi. Coś z sześciu. No i to jest cała charakterystyka. Mowy nie ma, żeby więcej osób na raz do nas weszło, musiałyby do wejścia stać w kolejce w korytarzu. Ale za to na jednym odcinku muru jest otwór na gniazdko telefoniczne!
W małym pokoju też się można poczuć, jak na praskiej Złotej Uliczce. Nie żeby aż tak ładnie, ale zupełnie tak ciasno. Na dodatek pan projektant jeszcze tu wcisnął wannę, To znaczy nie dosłownie bo ona jest za ścianką, ale do takiej wnęki nieparlamentarnie na ten pokój wypiętej .
A umywalka wcale nie jest ani marmurowa ani kryształowa, jakby z ceny wynikało, tylko z przywiędłej porcelany za 1,40 zł.
Mama tymczasem rozpacza w kuchni, która jest taka wąska, że będzie się w niej musiało zaprowadzić cały system znaków drogowych. Bo dwie osoby idące z naprzeciwka się nie wyminą, a zwłaszcza te o większym tonażu.
Zwiedzamy jeszcze garsonierę obok – owszem, tu jakoś zgrabniej, szafa w przedpokoju szeroka na 1,20 m, a u nas tylko na 60 cm i to jeszcze wyżarte z kuchni, kuchenka kwadratowa i bardziej ustawna, chociaż to, że cały ten gang łazienkowo-kuchenny sąsiadki przylega do naszego pięknego pokoju zupełnie mnie załamuje. Nie daj Boże za sąsiadkę szopkę-praczkę albo flejtucha, któremu się nie będzie chciało dokręcać kurków, to chińska tortura i to całkiem bezdewizowo.
Zresztą uszy to tu będą miały wszystkie ściany.
Tymczasem zleciała się cała tutejsza ferajna – musiała się rozejść wieść, że przyszły takie więcej pierścionkowe babki i może, który myślał, że damy coś zarobić na fuchę. Tym sposobem mogłam podziwiać malowniczy wystrój tych różnych panów malarzy, parkieciarzy i innych lastrykarzy ubranych zupełnie jak od awangardowego scenografa.
2 października 1971 roku. Wiadomość od Związku, że mi przyznali sanatorium. Pytam w Spółdzielni ile mam czasu, a oni że mogę jechać konno do Paryża i z powrotem, a nie tylko do sanatorium, bo roboty potrwają ze dwa tygodnie, potem drugie dwa naprawianie usterek, potem znowu coś…
5 października 1971 roku. Nie pojechałam, bo mama chora. Ponadto hula, jak zawsze wiatrami październik, a my bez węgla, bez bamboszków, które pełna wiosennej radości życia spaliłam po tamtej zimie…
7 października 1971 roku. W poniedziałek była w telewizji dokrętka z naszego mieszkania. Ja nie widziałam, tylko mi koleżanki opowiadały, jakie piękne te moje pokoje. Acha. Właśnie. Fotografowane obiektywem szerokokątnym.
15 października 1971 roku. Zima się pospieszyła i obsypała Jadwigę śniegiem. W starym domu zimno jak diabli, bezczelnie ogrzewamy się elektrycznością.
18 października 1971 roku. Przywieźli węgiel do kotłowni, ale nie wiem czy już palą. Za to na ulicy zrobili ognisko i wrzucają do niego śmieci, papiery, resztki drewna. Porządki, można powiedzieć.
26 października 1971 roku. Litości!
28 października 1971 roku. Mam tak strasznie dużo pracy, że nie wiem, skąd wezmę czas na przeprowadzkę. Zapał przyjaciół do niesienia mi pomocy już trudniej podsycać.
29 października 1971 roku. Dziś ma być odbiór techniczny. Wiadomość ma się rozumieć z nasłuchu.