2 listopada 1971 roku. List ze spółdzielni. Polecony, uroczysty, z pięknym znaczkiem. Właśnie szłam z pracy, gdy go listonosz niósł. Odczekałam chwilę, żeby zrobić sobie prawdziwe święto, bez takiego tam rzucania się na papier. Najpierw się przebrałam, wszystko pochowałam do szafy, otwieram go i – ech, jakieś informacje, ile mój wkład powinien wynosić, a jeżeli nie, to żebym go uzupełniła (bo kluczy nie wydadzą). Do licha, niech te panienki z tej spółdzielni zamiast jedna drugiej opowiadać, co powiedziała ta pani, u której mieszka jej chłopiec, jak ona do tego chłopca przyszła, no więc że ta pani jej powiedziała, żeby była u niego tylko do 22.30, a potem ma sobie iść, więc żeby te panienki spojrzały przytomnie na moje konto, na którym od Anno X mam już wszystko, co trzeba a nawet więcej, zamiast mnie tu takimi bezużytecznymi papierami zarzucać.
4 listopada 1971 roku. No nareszcie. 15 mają dawać klucze.
5 listopada 1971 roku.  Myślałam, że już koniec, a tu nowa sensacja. Znowu byliśmy w Telewizji. Najpierw od podwórza – czuję, że zostaniemy Misterem podwórek, tak to ładnie wygląda, potem od frontu. Na tym tle cała delegacja z Komitetu Wojewódzkiego, przepleciona władzami Spółdzielni. Fotogeniczni, owszem. A jak dobrze skonstruowani, bardzo ładnie filmowani. Uważne oko kamery na Pierwszym, uważne oko kamery na Prezesie. Powiedziałabym, że nawet uważniejsze.
6 listopada 1971 roku. W sobotnim Dzienniku sprawozdanie z tej konferencji – bo to była konferencja Spółdzielni z Partią. Jednak ich objechali za ten nasz dom, że jak na projekt nietypowy i realizowany systemem gospodarczym, to mogło być lepiej.
8 listopada 1971 roku. Zaczynam gromadzenie papierków. Bo to zaświadczenie, że jestem ze wszystkiego rozliczona już się zrobiło nieważne. Zresztą potrzeba jeszcze mnóstwo innych dokumentów nie tylko określających mój stosunek finansowy do Spółdzielni. Chociaż owszem i to także. Czynsz za pół miesiąca też już musiałam zapłacić i się tym wylegitymować, bo jak nie to i tak dalej. No i ta pogróżka z kluczami.
Ponadto zaświadczenie z Kwaterunku, że wiedzą o zwolnionym przez nas lokalu – też mi lokal – końska ujeżdżalnia, zaświadczenie z pracy, że nie płacę podatku obrotowego i jeszcze takie różne. Mam zupełny antytalent do życia biurowo-urzędniczego, ale jakoś wszystko posuwa się naprzód. Nawet sprawa, która buchnęła dosłownie w ostatniej chwili, czy czasem nie jestem winna Spółdzielni coś pięć tysięcy, czy nawet siedem – bagatela no nie? – bo zaistniały wątpliwości jak mnie rozliczyć. Na 15% wkładu, jak to obowiązywało 8 lat temu, kiedy wkraczałam do Spółdzielni lub może 20%, jak to obowiązuje teraz, zakończyła się korzystnie dla mnie.
15 listopada 1971 roku. Od rana tłumek, a tu dziesiąta – godzina wywoławcza – i nikogo. Wreszcie ci wszyscy panowie przychodzą, przejmują klucze od kogoś stąd, układają  na ziemi, to trwa i trwa, a ciasnota w tej służbowej izdebce straszna. Okropnie się denerwuję, bo o 12.00 mam SZALENIE WAŻNĄ KONFERENCJĘ. Do nas nawet idzie sprawnie, tylko jedna pani, ta co jej się najbardziej spieszyło i była pierwsza – od siódmej chyba stała, czy jak – więc ta pani musiała jeszcze polecieć po coś do spółdzielni. Ależ była na nich zła.
Przy nas się gorączka podniosła i ten pan, który rozliczał z zaświadczeń, no ten co się tak klerykalnie nazywa – nawet on się denerwował i nie wyjmował papierosa z ust. No bo w końcu średnia przyjemność każdemu tłumaczyć, że ma jeszcze dopłacić 300 zł za centralne ogrzewanie, bo je spółdzielnia zapomniała wcześniej policzyć.
Tymczasem licho się zupełnie obudziło i pokazało palcem właśnie nas. A swoją drogą jeszcze w życiu nie załatwiliśmy niczego ot tak, zwyczajnie. Wszystkiemu musiała towarzyszyć bogata dramaturgia – Nawet w 1945 roku ta jedna bomba, która chyba przez zamyślenie spadła na nasze miasto, to właśnie na nasze mieszkanie, tyle co wyżebrane w Wohnungsamcie. Oczywiście teraz to nie była chyba aż bomba, tylko klucze. A raczej brak kluczy. No kluczy, kluczy do naszego mieszkania.
Ci panowie zrobili się nagle okropnie opieszali i jakby świadomie gapowaci – coś tak jak dawny chłop w sądzie – grzebią się w tych pękach kluczy, jak w rzodkiewkach, mówią, żeby przyjść później – ale co to, to nie kochani – ja muszę dostać klucze zaraz, takie jest moje prawo i od dzisiaj płacę czynsz – no to oni dalej szukają, potrącają mnie, przepraszają i znowu potrącają, a kluczy nie ma.
Tymczasem wróciła ta pani, co była pierwsza, cisnęła brakujące papiery przez moją głowę na stół i woła, że ona tu była pierwsza. Zabrałam co moje na kupkę, ale twardo stoję i ani mi się śni tu drugi raz przychodzić. Panowie się naradzają, wreszcie decydują bezwstydnie, żeby wziąć te klucze komu innemu. Najlepiej spod trzynastego, bo tamto mieszkanie jeszcze wolne. Wyzłośliwiam się, że co to jest – wszystkie klucze jednakowe. Przecież komplet kosztuje 80 złotych, a praktycznie są do wyrzucenia i zaraz będzie trzeba założyć nowe zamki.
No ale już możemy iść, a pan administrator nas dogoni i przekaże mieszkanie. Z nudów kontemplujemy, a to schody, które jak na taki wielki dzień są wyjątkowo plugawe i zarzucone niedopałkami chyba jeszcze sprzed dwóch miesięcy, a to znowu prowadzimy rozmówki ze składającymi nam oferty panami od strzelania gwoździ, montowania karniszy, wyrobu wizytówek. Pod drugą klatkę już zajechał ciągnik z meblami i ktoś się wprowadza, a my tu tkwimy i tkwimy i czas się nam dłuży. Idziemy więc do piwnic zobaczyć, gdzie nasza. Ale nie ma zupełnie – jest numer jeden, potem zaraz jedenaście – ocho, coś tu poszachrowano. Wołamy dozorcę – nie – to się teraz nazywa kierownik domu – on sam jej szuka, aż w końcu znajduje całkiem gdzie indziej, niż by się należało. Tata zabezpiecza ją kłódką, żeby się znowu nie zawieruszyła i wracamy na górę.
Nasze drzwi mają zerwaną pieczątkę i okropnie się boję, żeby pan administrator nie sądził, że to my sami. A już jest okropnie napięty i ogania się różnym paniom, co przylatują, go tyrpać, żeby się pospieszył. Na mnie się też chwilę złości, że nie mam kluczy, ale zaraz sobie wszystko przypomina i sam leci po nie.
Pytam, czemu pieczęcie zerwane. To pani nie wie? Był tu przecież Pierwszy i całe K.W. – Nie, nic nie wiem. To znaczy teraz już wiem, a nawet widzę dostojne ślady na podłodze…
Tymczasem pan administrator zlicza kurki, rurki, piecyki, palniki, gniazdka z uziemieniem i bez, żeberka od kaloryferów, lampki boczne, klamki i wszystko. Szkoda, że klepek parkietowych nie, bo sądząc po zaawansowanych szparach między nimi, to chyba co którejś brakuje.
A potem zostajemy już tylko we trójkę. Przez pomatowiałe szyby wpada jesienne światło. Czujemy, że będzie nam się tu dobrze mieszkało…