Milicjant dokładnie obejrzał nasze dowody osobiste – wtedy była w nich informacja o wykształceniu lub zawodzie, westchnął ciężko ze słowami: że się też paniom tak chce, poczem zasalutował dwornie i zniknął wraz z towarzyszem w ciemnościach. Sytuacja była istotnie osobliwa: letnia, bardzo ciemna noc na szosie Warszawa – Kraków i my dwie, redaktorka i nauczycielka w szoferce ciężarówki. Bo my uprawiałyśmy autostop. Było nas wprawdzie stać na bilet kolejowy, jednej z nas ojczyzna fundowała go za pół ceny, a druga mogła przecież udać się np. „w delegację”, ale co to za przyjemność – wypruta z emocji jazda koleją. Nie, my koniecznie musiałyśmy autostopem. Gdy łapaliśmy „stopa” na rogatce w Warszawie, była chyba godzina dwudziesta druga. Mój kuzyn, który nas na to miejsce zaprowadził prawie mdlał ze zgrozy, na co my się ważymy, same w nocy, nie wiadomo z kim. Ale uczynny kierowca wcale nie miał ochoty na żadne „zakusy”, tylko na wstępnie zastrzegł, że mamy całą drogę mu śpiewać, bo inaczej uśnie za kierownicą. Śpiewajcie dziewczynki – prosił raz po raz, gdy trochę nam słabły głosy albo zastanawiałyśmy się nad repertuarem. I tak śpiewająco przed świtem dotarłyśmy w okolice ulicy Warszawskiej w Krakwie.

Czasem była to podróż z przesiadkami (ale raczej już dzienna), na przykład na piaskarkę, a potem na konny wóz z belkami drewna, i  to już w drodze do Zakopanego, na ciężarówkę z odkrytą plandeką, pełną młodzieży. I jeszcze z kimś kto był młody duchem. To mój tata Jan pozazdrościł mi emocji, wiatru na zmianę z piaskiem we włosach i też postanowił spróbować, tym razem ze mną. A potem pociągnął ten wątek już sam. A jak zasadniczo traktował to zadanie, zaświadcza jego mocno spracowana książeczka autostopowicza…