Tak śpiewał młodzieniec w podkutych podkówkami butach, gdy na cześć swojej miłej krzesał ogniste hołubce.
Teraz podkóweczki przerobiono na awangardowe bransoletki, prawidła na które zakładano trzewiki, by się nie odkształciły można znaleźć jedynie na jarmarku staroci, a kopyta bez których nie dało się wykonać buta zwisają w fantazyjnie urządzonych domach, jako rekwizyty przeszłości.
W Słowniku Języka Polskiego szewc i szewstwo zajmują pół strony drobnym maczkiem i są to przysłowia albo fragmenty z literatury mówiącej o ludziach tego zawodu i nie wiem czemu, ale większość z nich jest mało pochlebna. Coś w tym musiało być bo i w bajkach i baśniach czeladnik szewski brak znakomitości w kunszcie nadrabiał sprytem, a nawet jak szewc Kopytko z baśni Kornela Makuszyńskiego żenił się z królewną i z czasem wstępował na tron.
Teraz to ginący zawód i należy mu się choć słowo. Kiedyś, w minionym stuleciu na ulicy Rękawka był zakład, do którego bardziej niż naprawiać buty chodziłam oglądać ogromny cudowny dyplom mistrzowski, jakie dawno temu wydawały komisyjnie Izby Rzemieślnicze po wielu latach nauki, egzaminie czeladniczym, wreszcie mistrzowskim. Pan był wiekowy, zakład zniknął z pejzażu.
Ale mamy Pana Szewca przy ulicy Limanowskiego – też punkt na mapie ciekawostek tej ulicy. Moje ulubione baleriny to tylko pretekst do wizyty w tym zakładzie, ale okazało się, że bardziej potrzebują oka i ręki fachowca niż sądziłam. Kiedy Mistrz je pieczołowicie ogląda, ja siadam do szewskiej maszyny, dla której niemal rzeźbiarskiej formy i urody tu przyszłam. To stary Singer, na napęd ręczny i napęd nożny, a leżące obok szpulki kolorowych nici świadczą, że to nie rekwizyt, że ciągle pracuje.
A czemu właśnie dziś, gdy wszyscy sposobią się do Święta Niepodległości ja akurat o szewstwie? Bo sięgnęłam głębiej w naszą historię i nucę sobie krakowiaczka: Kiliński szewcem był…