Jedno tylko było takie drzewo na całych działkach Zakole Wisły. Nazwałam je bluszczowe. W przyrodzie takiego nie ma, ale na tym skrawku ziemi, trochę według mojego pomysłu, a bardziej siłami nieskrępowanej żadnymi ograniczeniami natury było.

Bluszcz przyssał się szczelną plecionką do zużytego starego pnia czereśni, a na jej szczycie stworzył ogromną, foremną kulę. Liście tej kuli trochę zmieniły pokrój, były lśniące i skórzaste, a jesienią całość pokryła się drobnymi, białymi kwiatuszkami. Bo taka jest natura tego bluszczu – hedera felix (albo helix), że kwitnie tylko wtedy, gdy osiągnie kilkumetrową wysokość. Kwiaty są miododajne, więc ciągnęły od nich po ostatni, jesienny nektar pszczoły z sąsiednich uli.

Nadmiar pnącza był tworzywem do splatania dionizyjskich wieńców. Można też było wzorem Celtów, którzy cenili bluszcz i ze względu na jego wieczną zieloność zwali bogiem zimy – zdobić nim groby bliskich…

Jest bluszcz wzorem wierności i trwałości, ale gdy dokładnie rok temu Wisła przez wyrwę wysadzonego wału zalała działki, to moje drzewo nie przetrwało. Padło dosłownie na moich oczach.

Wiem, wiem, nie czas żałować róż itd. i rozczulać się nad jedną rośliną gdy niemal biblijne wody przewalały się przez cały kraj, ale, ale jednak czegoś sercu żal..