Festiwal recyklingu tuż za ścianą – nie może mnie nie wprawić w stan najwyższego napięcia. Świetnie, że powstaje teraz taka moda i gotowa jestem odstawić jej bardziej swojsko brzmiące, ale nie oddające w pełni istoty rzeczy określenia: przetwarzanie, przerabianie, ponowne wykorzystywanie na korzyść słowa recykling. Brzmi jak uderzenie młota o kowadło, albo nawet dzwon, i jak dzwon właśnie powinno nas skłonić do przetwarzania (pozwólcie, że na zmianę trochę „zaszeleszczę”). Jako była Wielkopolanka, oszczędna i pomysłowa, nie wyobrażam sobie życia bez recyklingu. Jeszcze tamtego sprzed lat i bez żadnej nazwy, a dyktowanego koniecznością. W co by się ubierano w czasie wojny, okupacji i zaraz po niej, gdyby nie właśnie prucie, nicowanie, przeszywanie od nowa np. męskiego ubrania na damski kostium, mankietów wełnianych skarpet, nie dających się już żadnym sposobem zacerować, które po spruciu pozwalały stwarzać melanżowe albo wzorzyste swetry. Albo taki wtórniak. To resztki wełnianej odzieży, rozszarpane w specjalnej maszynie, z dodatkiem runa, przędzione od nowa. Zwykle był szary, ale z różnobarwnymi supełkami lub z kutnerkiem. Kłębuszek wtórniaka przechowuję do dziś, można nawet zaryzykować powiedzenie, że jako zabytek…

Jest jednak pewna różnica między tamtym recyklingiem, czy nawet tym z lat osiemdziesiątych (na pewno warto wspomnieć choćby te szalone spódnice z pieluch farbowane metodą „zawiąż i zabarw”) – a obecnym. Wtedy był to niedostatek, braki na rynku i w kieszeni. Teraz głównie kłopoty z nadmiarem. Ale może wykorzystując rzecz dwu-, a nawet trzykrotnie, zmniejszymy tę narastającą hałdę śmieci bodaj o jeden milimetr, a może i dwa…