Niedawno poznałam pewną Polkę-Amerykankę. Zbierała materiały do publikacji i odwiedziła kilka nowo poznanych osób w ich domach. Kłopot, który miała na samym wejściu, to nie był sposób nawiązania rozmowy, tylko myśli… o podłodze. Czy w tym domu jest bogiem. Wówczas należy wyczuć oczekiwania gospodarzy, poddać się im i zdjąć obuwie, a jeżeli nie (ach, co za ulga), można zostać w tych ślicznych pantofelkach. Są przecież przemyślanym zwieńczeniem jej ubioru. Bez nich czuje się kompletnie zdekomponowana.

Dziwiła się temu naszemu obyczajowi. W Stanach nikt tego nie praktykuje.

No cóż, ja uważam, że jeszcze jest nie najgorzej, bo np. nie zaganiamy gościa do kuchni, żeby umył swoją szklankę po herbacie, choć boję się nawet o tym myśleć. Ktoś to podejmie, zwyczaj się przyjmie i będzie na mnie.

Co się porobiło z naszą słowiańską, staropolską gościnnością? Przecież gość to święto, gość to wesele, a „trza być w butach na weselu”.