Co to było za wydarzenie ten V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów w Warszawie w sierpniu 1955 roku! Otwierało go 100.000 uczestników z Polski na koronie właśnie oddanego stadionu 10-lecia i tysiące delegatów z całego świata maszerujących po murawie.
A potem setki imprez artystycznych, sportowych, towarzyskich, w radosnym wielojęzycznym gwarze przez bite dwa tygodnie, nieprzerwanie przy niewyobrażalnej dzisiaj, stałej słonecznej pogodzie. Z miast całego kraju co trzy dni wyjeżdżały specjalne składy pociągów dowożąc nowe grupy uczestników Festiwalu.
Na Polu Mokotowskim powstało miasto namiotów, a także lokalne estrady. Można było ciężarówkami przemieszczać się w inne punkty miasta. A w każdym coś się działo. Cała Warszawa tańczyła, śpiewała, klaskała, dyskutowała o pokoju, przyjaźni, braterstwie…
Megafony zawodziły „o pierwszym siwym włosie na twej skroni” albo wzywały: avanti popolo, czy polskie „naprzód młodzieży świata”, bo to przecież miała być impreza propagandowa z tryumfującą w końcu bandiera rossa.
Coś się jednak wymknęło spod kontroli – stan ducha uczestników. Tego przecież nie było w planach organizatorów. Bo niby mieliśmy przecież pobratać się, a dostaliśmy chociaż w pigułce, ale prawdziwą lekcję wolności.
Nie byłam uczestniczką, ani tym bardziej delegatem, daleko mi było do jakichś zasług. Po prostu była potrzebna spikerka do składu pociągu, więc witałam grupy nadciągających uczestników, kierowałam do właściwych wagonów, podstawiałam mikrofon orkiestrze kolejarskiej, która zawsze żegnała odjeżdżających i o dziwo nikt nie łapał mnie za słowa, ani nie mówił, co to za jakiś niesprawdzony element dorwał się publicznie do mikrofonu. (Takie coś wygłosiła już po Festiwalu koleżanka z pracy, chyba zazdrosna o moją przygodę…)
W Warszawie mieszkałam w namiocie sanitarnym i po trzech wolnych dniach odwoziłam swój skład z powrotem do Krakowa. Tu wpadałam na chwilę do domu, no i znów do Warszawy na trzy dni tańców, dyskusji i obserwacji. Bo patrząc na tamtą młodzież uświadamialiśmy sobie, że może być inaczej.
Niestety, żeby to się ziściło trzeba było poczekać na więcej „siwych włosów na skroni”, nowy sierpień, potem czerwiec. A materialną pamiątką po tamtych wydarzeniach to chusteczka z gołąbkami, taka sama, jaką uwozili o swoich domów wszyscy goście Festiwalu. I kolorowa jak sam festiwal legitymacja.
no ciekawy wpis, ciekawy