Za kilka dni minie sześć lat od otwarcia Placu Bohaterów Getta w nowej odsłonie, to dobra okazja do zamieszczenia tekstu pt. „Zabrało bohatera” debiutującej u nas Sabiny Misiarz-Filipek. Zapraszamy do lektury.

 

Zawsze mnie niepokoiły w dużych domach salony z bardzo wysokimi krzesłami. Do takich krzeseł trzeba zapewne dopasowywać odpowiednio dostojne uroczystości. Wyobrażałam sobie, że po zakończeniu domowych imprez, salon zamyka się na klucz i przechodzi się żyć do innego pokoju.

W salonie tym nie ma kurzu, a na krzesłach, obitych drogimi materiałami, nie ma ani plam po soku z czarnej porzeczki, ani odcisków palców umazanych czekoladą. Zrogowaciałe okruchy chleba nie nadgryzają swoimi szorstkimi kącikami pikowania poduch. Nitki guzików są doskonale wyszpanowane. Nie ma ani jednego guzika, który latałby luzem.

Krzesła w gościnnych salonach są dumą swoich właścicieli. Nigdy nie uginające się pod stertami koszul, nie bywają obarczane połami płaszcza, ani nie dźwigają czerwonej torebki na swoim oparciu. Gotowe są za to na uroczystości, zachęcają tapicerką, na którą nikt nie ośmielił się stanąć w butach, by dostać kapelusz z najwyższej półki w szafie. Krzesła o niewytartym filcu, chroniącym każdą z nóg, by nie porysowała podłogi zbyt ostrym kantem.

Salony takie śniły mi się po nocach i nigdy nie były to dobre sny. Zamiast odprężenia, towarzyszącego zwyczajnym dniom, podczas których nic się nie zdarza, było w nich pełne napięcia oczekiwanie. A wraz z nim, przeczucie istnienia zamkniętych pokoi, ziejących pustką po domownikach, którzy ich nie brudzą, ani nie wypełniają swoim oddechem.

Doskonale pamiętam dzień jednej z rodzinnych uroczystości. Jeszcze nigdy w domu nie było tylu krzeseł. Mama pożyczała je od sąsiadów, dlatego niektóre były nieco niższe od pozostałych, różniły się oparciami i kolorami poduszek. Pachniały zapachami wyniesionymi z cudzych mieszkań i zdradzały ich największe sekrety. Drewniane nogi stawały obok plastikowych i tych z metalu. Tkaniny wytworne godziły się na sąsiedztwo gąbczastych oparć, wszystko dla dobra sprawy. Mieszały się krzesła kuchenne z salonowymi, nowe z zupełnie już wysłużonymi, ale każde było potrzebne, bo przeznaczone dla jednego gościa. Było też krzesło, na którym nikt nie siedział.

Zawsze, gdy przejeżdżam tędy tramwajem, przypomina mi się tamten dzień, gdy w domu oczekiwało się wielu gości, a nasz salon, choć nigdy wcześniej nie mieścił tylu osób, wciąż wydawał się bardziej pusty niż zwykle. I, choć rzadko zdarza się, by któryś z przystanków przykuwał moją uwagę, ten zawsze sprawia, iż spoglądam uważniej.

Niektórzy się zatrzymują, a inni opatrzyli się już z tym widokiem. W jednych odzywa się nostalgia, inni sięgają po telefon i dzwonią do swoich najbliższych, by zapytać, czy dzieci odebrane ze szkoły i co będzie na obiad. Ja przejeżdżając, wspominam  krzesła, które były gotowe i czekały nierównym szpalerem za stołem na przyjęcie. Ten plac przypomina mi nasz salon, w którym zabrakło jednego bohatera.

Sabina Misiarz-Filipek