Takiego szyldu oczywiście nie było. Wymyśliłam go w tej chwili na potrzeby felietonu, bo w czasie, o którym piszę – trzecia dekada stycznia 1945 roku – najważniejsza była możliwość oszklenia okien, pozbawionych szyb, wskutek wysadzenia w powietrze mostów na Wiśle.

Ha ulicach panował już ożywiony ruch. Mieszkańcy Podgórza, przesiedleni tu z innych dzielnic szykowali się do powrotu do swoich domów, czy dawnych mieszkań i to pospiesznie – raz, żeby się nie dać ubiec komuś innemu, a dwa  – póki Wisła stała i można było suchą nogą, a nawet ciężkim wozem dostać się na drugą stronę miasta.

Byli też tacy, którzy przemyśliwali jakby się tu w coś zaopatrzyć w opuszczonych przyfabrycznych magazynach. Powodzeniem cieszył się „Kryształ”. Jakaś pani w futrze z selskinów (to taka już wymarła rasa futer) nie oparła się ponoć apetytowi na buraczkowo-marchewkową marmoladę. Że futerko przy tym ucierpiało? Trudno. (Sama dostałam stamtąd prezent – grudki seledynowej masy, resztki wydrapane z kotła, w którym warzono miętówki, zresztą moje ulubione. Do dziś nie wiem kim był ów młodzieniec, który mi je ofiarował.)

Toczono beczki z piwem, pustoszał magazyn Optimy z materiałów, z których szyto mundury różnych okupacyjnych funkcjonariuszy. Rozsądni i zaradni wlekli skrzynki szyb z pobliskiej huty. Ala co począć z nimi dalej, gdy szklarza jak na lekarstwo.

Więc mój Tata Jan  – złota ręka i posiadacz diamentu, najważniejszego wówczas narzędzia – polecił, by składać zdobyczne szkło w pracowni kapeluszy na rogu ulicy św. Kingi i Limanowskiego, która należała do mojej Mamy Cecylii. I zabrał się do szklenia przynoszonych mu kwater okiennych. Zaglądnął tu nawet raz pewien krasnoarmiejec. Miał zegarek bez szkiełka i pytał, czy da się coś z tym zrobić. Ale niestety. Za to okna to oszklił Tata chyba w co najmniej ćwierci podgórskich domów. Przeważnie dostał za tę usługę coś do jedzenia, bo dotychczasowe pieniądze utraciły właśnie swoją ważność, albo podziękowanie najwyższej jakości: dobre słowo.