„Wspominki” dla mieszkańców ze spalonego domu czyli parę zdań o znanych mi z widzenia, legendy, a nawet osobiście ludziach z budynku nr 47 przy ulicy Limanowskiego.

Naturalnie nie byli prezydentami miasta (no, może jeden odrobinę, choć w czasie „niesłusznym“), byli zwykłymi, nie rzucającymi się w oczy mieszkańcami, zaś kilku stanowiło swoisty folklor miejski dla tej i paru ościennych uliczek. Pamiętam ponurego samotnika, wystającego godzinami przed bramą, o którym mój mały znajomy chłopczyk Romek, mieszkający z mamą i wujkiem gdzie indziej, mówił, że to jego „były” tata. Trochę mi było straszne na widok tego „tatusia”.

Zachodziłam też tam do koleżanki z klasy, Krysi Bryłówny. Mieszkała z mamą w pomieszczeniu, które nazwałabym izbą. Część kuchenna była oddzielona od reszty metrowym, jakby glinianym murkiem. Teraz nazwano by to aneksem kuchennym, kuchnią otwartą na salon, ale wtedy? Z kuchenką węglowa, bez wyciągu, straszne!

Już później, gdy przeżywałam czas noszenia angielskich kostiumów zamawiałam je u mieszkającego tam krawca, Pana Trojanowskiego. Pokój, kuchnia, pracownia, recepcja dla klienteli – wszystko razem, to była kiepska oprawa dla fachowości mistrza igły. Gdy tylko stało się to możliwe Pan Trojanowski przeprowadził się do pierwszego bloku przy ul. Traugutta.

W latach sześćdziesiątych we władzach dzielnicy Grzegórzki – to się nazywało Prezydium Dzielnicowej Rady Narodowej, wiceprzewodniczącym tejże Rady był Pan, albo raczej Obywatel, a może nawet Towarzysz o nazwisku Koczurkiewicz (przepraszam, nie znam imienia, wtedy nie „jechało się” tak po imieniu jak teraz). Z urzędu był też Przewodniczącym Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, często spotykał się z młodzieżą, wręczał nagrody, przypinał odznaki TPD i każdorazowo dawał – zwłaszcza rozbrykanym chłopcom – siebie za przykład: on, kiedyś podgórski andrus, nawet agar spod Boga Ojca, teraz na takim stanowisku!

Były już późne lata dziewięćdziesiąte, a może nawet nowe tysiąclecie i sklep spożywczy przy ul. św. Kingi coraz bardziej upadał. Właściciel wystawał pod drzwiami, otoczony „panami” z okolicznych uliczek. Wśród nich był nieduży wzrostem, okrągłolicy, a może opuchnięty Pan Stasio, zresztą mieszkaniec domu przy ul. Limanowskiego. Nie był natarczywy, najwyżej prosił o dwuzłotową „pożyczkę”, bo właśnie wracał, albo szedł na pogrzeb tatusia (?)

Potem jakby go było mniej pod sklepem, ale krążył po okolicy.

No a potem wybuchnął pożar. Akurat szłam do tramwaju, trzeba było przejść na drugą stroną ulicy, słup ognia bił po oczach, niżej zaciągało dymem. A co z mieszkańcami, co z Panem Stasiem?

Z nim to akurat w porządku, zmienił stanowisko i z nowymi kolegami wystawał pod Matką Boską. Aż raz – znowu W drodze do tramwaju, zobaczyłam na ciągle pustym, powiedziało by się, że nawet coraz bardziej pustym i już porastającym samosiejkami domu nekrolog. Tak. Mówił o Panu Stasiu. Tylko pytanie czemu nikt nie podpisał tekstu. Żaden kolega, znajomy, przyjaciel. Dobrze, że chociaż jakaś osoba starannie przykleiła papier na drzwiach. Ostatni nekrolog na tym domu dla dobrej pamięci o Panu Stasiu.